Na film The Grand Budapest Hotel można zareagować dwojako: zachwytem – „to trzeba zobaczyć!” albo pogłębioną analizą, która – prędzej czy później – kończy się jak doktorat z estetyki. A jednak to właśnie pomiędzy tymi skrajnościami, w cudownie absurdalnym środku, znajduje się emocjonalne serce tego filmu. Bo choć pełen jest śmiechu, kolorów, perfekcyjnych symetrii i przerysowanych charakterów, w gruncie rzeczy jest to opowieść o przemijaniu, o utracie sensu i o ludziach, którzy próbują do ostatka zachować styl w świecie, który przestaje mieć dla nich miejsce.
Wes Anderson w The Grand Budapest Hotel używa całego swojego stylizowanego arsenału – komiksowej kompozycji kadrów, pastelowych barw, miniaturek, ruchów kamery jak z mechanicznej zabawki – by zbudować świat, który… właśnie znika. Hotel, tytułowy bohater, to nie tylko miejsce, ale cała epoka, ostatni bastion elegancji, grzeczności, złotych dzwonków i pachnących listów, zanim wszystko zatonie w brunatnej fali wojny i nowych porządków.
W centrum tej opowieści stoi pan Gustave H., mistrz ceremonii, erudyta, uwodziciel starszych dam, człowiek z zasadami. Ralph Fiennes gra go jakby nigdy nie miał okazji tak bardzo się wyszaleć – i jednocześnie jakby bronił zapomnianego kodeksu. Gustave przeklina z elegancją, recytuje poezję z przekąsem i walczy z brutalnym światem przy pomocy lawendowej wody kolońskiej. Jest bohaterem jak z innej epoki – co Anderson podkreśla, osadzając jego los w ramie opowieści w opowieści, wspomnień ze wspomnień, jakby każda warstwa narracyjna była kolejnym kurzem na portrecie przeszłości.
Ale ten film to nie tylko pastisz i formalna zabawa. Jest tu melancholia, która sączy się spod cukrowej polewy. Z każdą zabawną ucieczką, każdym absurdalnym detalem (funikularz! malutkie ciastka Mendla! Egon-Schiele’owski akt lesbijski ukryty jako zamiennik dzieła sztuki!), z każdą kolejną komiczną sceną Anderson przemyca coś głębszego – świadomość, że rzeczy piękne i dobre nie trwają wiecznie. Że nawet najpiękniejszy hotel zamieni się kiedyś w pusty relikt z dusznym, sowieckim wystrojem. Że nawet najwierniejszy boy hotelowy – Zero – z czasem stanie się starym właścicielem, który odwiedza ruiny swojej młodości.
Widz może nie zauważyć od razu, że cała ta przygodowa komedia o skradzionym obrazie, spiskach i pościgach z Willem Dafoe jako gotyckim zbirze to tylko warstwa wierzchnia. Pod spodem jest lęk przed śmiercią, tęsknota za bliskością i próba ocalenia stylu, który nie pasuje już do świata. The Grand Budapest Hotel śmieje się głośno, żeby nie płakać – i w tym przypomina dawną Europę, której zresztą jest symbolicznym pożegnaniem.
Wes Anderson osiąga tu też coś, czego wcześniej tylko dotykał: jego bohaterowie – często krytykowani za to, że są jak porcelanowe figurki – wreszcie naprawdę żyją. Gustave jest postacią z krwi i kości, nie tylko przez soczyste przekleństwa, ale przez to, że naprawdę czuje. Jego lojalność wobec Zero, strach, kiedy rzeczywistość wali się na głowę, żal, że świat się zmienia – to wszystko pulsuje pod idealną powierzchnią andersonowskiego kadru.
A kiedy film się kończy – w cichej, niemal zapomnianej scenie – zostaje coś trudnego do opisania. Nie chodzi tylko o nostalgię. Chodzi o tę dziwną, bolesną świadomość, że wszystko, co piękne, kiedyś odchodzi. Że czas płynie. Że ludzie przemijają. Ale styl – styl zostaje.
Jeśli jeszcze nie zameldowaliście się w The Grand Budapest Hotel, zróbcie to. Ale ostrzegam: nie będziecie chcieli się wymeldować.