Od 1993 do 2015 roku, licencja Alone in the Dark nigdy nie doświadczyła niebiańskich wzlotów, zaliczając wyłącznie kolejne piekielne upadki. Jedyna godna uwagi, pierwsza odsłona gry, ma tylko wartość nostalgiczną i edukacyjną, gdy zdać sobie sprawę z tego, że to dzięki inspiracji nią pierwszy Resident Evil (1996) nie stał się strzelanką FPP.
W wilgotnej ciemności Luizjany nawet twoje oczy cię zdradzą. Wspomnienia zaś wyparują jak kałuża przed płonącym ogniem, zanim powrócą do twoich zwojów mózgowych niczym lekarski szpikulec do lodu. Zapomnij o wszystkim, co myślisz, że wiesz o historii Alone in the Dark. Choć nowa odsłona inspirowana jest wydarzeniami z przełomowej gry wideo stworzonej przez Frédéricka Raynala, dzieło szwedzkiego studia Pieces Interactive nie jest ani remakiem, ani tym bardziej remasterem. Podobnie jak chmary zabójczych komarów zagrażających Bayou, artyści zatrudnieni przez THQ Nordic czerpią krew znamienitego francuskiego ojca survival horroru, aby wyżywić swoje potomstwo.
Podobnie jak trzy dekady temu, znajdujemy Edwarda Carnby’ego i Emily Hartwood uwięzionych w nawiedzonej rezydencji Derceto. Tyle że w tej reinterpretacji mitu dwójka bohaterów wchodzi razem do przeklętego budynku, a młoda kobieta płaci za usługi detektywa, by pomógł jej rozwikłać zagadkę, co się stało z jej wujkiem. Bo tak, tutaj Jeremy Hartwood nie umarł, nawet jeśli ścigały go demony. Biedak zdążył ostrzec swoją siostrzenicę, że grozi mu niebezpieczeństwo. Dalsza część przygody oferuje mrugnięcia okiem przeznaczone dla fanów niczym dziecko porzucające kamienie, aby nie zgubić się w lesie, ale zadowoli też neofitów.
Na końcu wciągającego filmu wprowadzającego gracz zostaje poproszony o wybranie postaci, która będzie maltretowana przez następne dziewięć godzin gry. Duet rozdziela się od pierwszych chwil przygody, by ponownie spotkać się w rzadkich momentach. Niestety, jeśli liczycie na dwie różne kampanie, możecie się rozczarować. Z wyjątkiem dwóch lub trzech szczegółów podróż Carnby’ego i Hartwood jest identyczna. Oczywiście, przerywniki filmowe są różne i istnieją pewne zmiany, szczególnie w spotkaniach z NPC, ale ostatecznie jest tylko jedna grywalna sekwencja poświęcona jednemu lub drugiemu ze scenariuszy.
W najczystszym wydaniu, nowe Alone in the Dark to przygodowa gra akcji / survival horror z widokiem z trzeciej osoby, rozgrywająca się w uniwersum Lovecrafta. Zaprasza do eksploracji liniowych poziomów w poszukiwaniu kluczy, przedmiotów lub wskazówek umożliwiających rozwiązanie zagadek. Tytuł wykorzystuje Derceto jako swego rodzaju centralny hub, z którego bohaterowie wysyłani są na poszczególne poziomy w zależności od scenariusza.
Jumpscare’y są mniej lub bardziej udane – od czasu do czasu próbując przełamać rutynę. W dużej mierze zorientowany na akcję w porównaniu do tytułu z 1992 roku, bez wpadania w głupi TPS, Alone in the Dark oferuje nam trzy rodzaje broni palnej (pistolet, strzelbę, karabin maszynowy), a także różne bronie do walki wręcz, które pomagają nam zwrócić piekielne potwory tam, gdzie ich miejsce.
Być może jednym z bardziej przerażających (sic!) faktów jest to, że gdyby Alone in the Dark od THQ Nordic miał premierę w okolicach oryginalnego Dead Space’a (2008 rok), nadal mógłby przegrać pojedynek w kwestii mechaniki. Ta w AitD jest pozbawiona smaku ze względu na brak precyzji oraz słabą sztuczną inteligencję. Do tego dochodzi ogólna uciążliwość poruszania się, powolność trybu celowania, a nawet brak szybkiego zawracania. W tym gatunku często wykorzystywano pokraczność bohaterów, aby wywołać u użytkownika poczucie strachu, jednak, cóż, czasy się zmieniły. Na domiar złego, choć miło jest umieszczać wąskie lokalizacje, aby wywołać napięcie, ograniczenie widoczności tym spowodowane, utrudnia celowanie.
Problemy związane z doświadczeniem rozciągają się również na drobne elementy (dosłownie), leżące na ziemi, po których nie można przejść i bardziej ogólnie nieregularne kolizje. Stosunkowo liczne łamigłówki eksponują dość zakurzony projekt gry, w ramach którego nawigowanie przypomina słusznie minioną epokę. Do tego dochodzi ogólnie mała pomysłowość w przygotowaniu powtarzalnych zagadek.
Jeśli chodzi o przyjemne rzeczy, projekt gry dokłada wszelkich starań, aby gracz nie musiał biegać po całej posiadłości, aby znaleźć rozwiązanie problemu. Poziom trudności można również w dowolnym momencie dostosować, aby walka i eksploracja były łatwiejsze/trudniejsze. Niezależnie od tego, czy lubisz łamać sobie głowę czy nie, nigdy nie powinieneś utknąć przy problemie na zbyt długo…
Nie będąc oszałamiająco pięknym, Alone in the Dark udaje się schlebiać siatkówce oka dzięki pierwszorzędnemu kierownictwu artystycznemu. Włoska architektura zagubionego w Luizjanie Derceto trafia w sedno. Jazzowa muzyka – która przywodzi na myśl tę z The Last Case of Benedict Fox – przyczynia się do szaleństwa, które wdziera się do każdego korytarza domu. Choć raz unikamy suchych gitar, nasyconych dźwięków perkusyjnych i warstw syntezatorów. Po drugiej stronie leżą efekty, które zasługiwałyby na bycie bardziej szczegółowymi.
Alone in the Dark nie próbuje wymyślać koła na nowo, nawet jeśli oznacza to użycie koła z nieco zużytą gumą. Ale co z jego doświadczeniem narracyjnym? Powiedzmy sobie jasno – pomimo tego, co możemy skrytykować pod względem rozgrywki i braku pomysłowości w łamigłówkach, Alone in the Dark jest z pewnością najlepszym hołdem (!), jaki złożono serii kiedykolwiek. Przygoda niedoskonała zarówno w treści, jak i formie, ale szczera w swoim podejściu.
Trzeba przyznać, że Alone in the Dark ma wiele do opowiedzenia. Poprzez dwóch bohaterów, oczywiście dość dobrze zagranych przez Davida Harboura i Jodie Comer, ale także inne postaci, co jest nowością w porównaniu z doświadczeniem z 1992 roku. Tym razem Edward i Emily nie są już tak naprawdę sami w ciemności, a zagubione dusze, które spotykają w Derceto, zapewniają smakowite dialogi. Mimika twarzy jest trochę robotyczna, ale NPC wnoszą swój kamień do gmachu niepokoju. Nie, Alone in the Dark nie będzie cię terroryzować, ale jego atmosfera przeniesie cię w koszmarną historię.
Scenariusz, intrygujący w pierwszych momentach, dostarcza miłych niespodzianek. Z mojego punktu widzenia tytuł ten adresowany jest przede wszystkim do fanów dwóch pierwszych części (ze względu na treść) lub fanów staroświeckich przygodówek z horrorem w tle (ze względu na formę). Nostalgia niestety zderza się z przestarzałością – nawet zagorzały fan licencji będzie miał trudności z ominięciem zbyt archaicznych systemów.
Werdykt
NASZYM ZDANIEM
Przygoda niedoskonała w treści i formie, ale szczera we wszystkim, czego się podejmuje.
Plusy
Udana, lovecraftowa atmosfera. Sprytna interpretacja, która spodoba się fanom. Sporo opcji personalizacji poziomu trudności.
Minusy
Staroświecki projekt gry (mechanika, struktura, zagadki). Brak znaczących pomysłów. Niewygodne sterowanie. Technicznie nierówna. Błędy wizualne.