Czasem kino grzeszy zbytnią ambicją. Chce powiedzieć wszystko naraz – o rasie, historii, tożsamości, muzyce, przemocy, wierze. Sinners, nowy film Ryana Cooglera, próbuje być ewangelią o Ameryce i jej demonach, o braterstwie i zdradzie, o kulturze, która rodzi się z bólu. Ale w tym wszystkim, w dymie z pochodni i w cieniu skrzydeł nietoperzy, to film, który mówi najbardziej o grzechu samego kina – o potrzebie kontrolowania sensu.
Coogler rozpoczyna opowieść jak klasyczne południowe noir. Dwaj bracia, Smoke i Stack – obaj grani przez Michaela B. Jordana – wracają na ziemię przodków, kupując zrujnowany młyn od człowieka z uśmiechem tak fałszywym, że niemal czuć z niego zapach spalonej krwi. Już w tej scenie widać sedno filmu: historia Ameryki zbudowana na handlu – ziemią, ludźmi, marzeniami. To, co wydaje się początkiem sukcesu, jest w istocie przeklętym kontraktem.
Obok nich pojawia się Sammy „Preacher Boy” Moore – chłopak, który gra, jakby słyszał duchy przeszłości. Jego muzyka to wezwanie i egzorcyzm zarazem: potrafi przywołać przodków i potomków czarnej kultury, duchy bluesa i przyszłych DJ-ów, a także – niechcący – irlandzkiego wampira Remmicka, pragnącego stworzyć nową, „czystą” rodzinę. W tej konfrontacji – blues kontra kły, rytm serca kontra rytm krwi – kryje się metafora amerykańskiego snu: jak łatwo każda opowieść o wyzwoleniu może zostać połknięta przez mit.

Sinners jest de facto dekonstrukcją mitu „wybrańca” i indywidualizmu, który przez dekady karmił amerykańską tożsamość. Film mówi: żaden talent nie ocali cię przed systemem, jeśli nie pamiętasz, kim jesteś i skąd pochodzisz. W kulminacyjnej scenie „muzycznej podróży w czasie” Coogler pokazuje, że jedyną drogą do wolności jest pamięć – nie ta akademicka, ale żywa, zapisana w rytmie, w ciele, w pieśni.
A jednak wielu widzów – i słusznie – zarzuca Sinners zbytni dydaktyzm. To film, który nie ufa podświadomości. Współczesne kino boi się przypadkowego sensu – tego, co wymyka się z rąk twórcy. Coogler, w obawie przed nieporozumieniem, tłumaczy nam każdy symbol, każdy gest, jakby nie wierzył, że potrafimy czytać obrazy. Tam, gdzie Carpenter zostawiał ciszę pełną znaczeń, Sinners dopowiada przypowieść.
A jednak, mimo tej nadmiernej świadomości, film zostaje w człowieku. Może dlatego, że pod całą tą alegorią czuć autentyczne zmęczenie – smutek człowieka, który chce wierzyć, że wspólnota jest możliwa, że muzyka może leczyć, że krew może być przelana nie tylko z nienawiści, ale i w ofierze. To film o Ameryce, która już nie wie, kim jest, ale wciąż próbuje się modlić.
Sinners kończy się dźwiękiem gitary, który powoli zamienia się w echo fabrycznego młota. Jakby blues i praca, duch i ciało, w końcu zlały się w jedno. To piękne i bolesne: w świecie, w którym każdy chce być zbawcą, Coogler przypomina, że najtrudniej jest po prostu być człowiekiem.



 
			
 
                                
                              
		 
		