Pamiętam, że w dniu, w którym pierwszy raz oglądałem Marcela, przeżyłem wyczerpujące, burzliwe doświadczenie, które zakończyło się moją całkowitą kapitulacją przed siłami zewnętrznymi. Byłem trochę wyczerpany emocjonalnie, a seans ten zmienił o 180 stopni mój nastrój.
Marcel jest bowiem świeżym, orzeźwiającym i ekscytującym filmem, trochę w duchu Wszystko wszędzie naraz, jednak bez budowania presji bycia czymś gargantuicznym. Pomysł na opowieść o jednookiej muszli w bucikach wystarczy, żeby zaintrygować, ale nakręcenie o nim całego filmu paradokumentalnego naprawdę przyciąga uwagę. Pomaga fakt, że Marcel jest cudowny: uroczy, trochę naiwny, ciekawy świata i tak bardzo żywy. Sentymentalizm nie jest tu wstrzykiwany dożylnie, ale zamiast tego ciągle towarzyszy widzowi.
Obserwowanie czującej istoty, która nie jest człowiekiem, ale doświadcza po raz pierwszy wielkiego świata, jest ogromną przyjemnością. To ta inna perspektywa, która nie jest całkowicie obca naszej; równowaga nowego i znajomego terytorium, nostalgii i zmian, z którymi możemy się utożsamiać. Widzimy świat jego i swoimi oczami, co sprawia, że ponownie oceniamy sposób, w jaki pierwotnie postrzegaliśmy swoje otoczenie. Jest to akcentowane przez dziecięcy zachwyt Marcela: ożywienie percepcji, wzorców, grup, nawyków, które już wszczepiliśmy w naszą własną empiryczną podróż. Wyzwala to pokusę ponownego życia gorliwego, naprawdę doceniając wszystkie cuda, które teraz uznajemy za oczywiste w wyniku przyzwyczajenia. Jak moment w samochodzie, w którym Marcel zaczyna rozumieć, jak duży jest świat.
Niezaprzeczalny styl, urok i serce włożone w Marcela urzekają przez cały film. To niezwykle przystępna i szczera pozycja, w której emocje sięgają zenitu, podobnie jak poziom wody w kanałach ocznych.