Opublikowany jeszcze przed premierą Google Stadia dwuminutowy klip reklamowy był dziwną mieszanką psychodelicznych wizji filmowców i imponujących obietnic – mieliśmy być świadkami przełomu w grach wideo, narodzin platformy, przy której konsole i pecety wyglądały jak relikty z epoki kamienia łupanego. Szybko okazało się jednak, że koncepcje przyszłości niekoniecznie przystają do teraźniejszości.
W zamyśle Stadia miała być alternatywą dla klasycznych sposobów dystrybucji gier. Zamiast kupować fizyczną lub cyfrową kopię do użytku na konkretnej platformie, użytkownik może zarejestrować się w usłudze i odtwarzać zakupiony tytuł bezpośrednio z serwera Google bez jego ściągania i zapisywania – ot, taki serwis streamingowy. Postępy w grze są zapisywane w chmurze, dlatego dostęp do niej nie ogranicza się do jednej platformy; gracz może na przykład płynnie przenieść się z komputera na telewizor z Chromecastem.
Do sterowania wykorzystywany jest natomiast specjalny kontroler, łączący się bezpośrednio z serwerami Google, a nie z urządzeniem, co w zamyśle miało redukować lag. Gracze mogą korzystać ze Stadii także w połączeniu z innymi peryferiami. Proste? Okazuje się, że nie bardzo…
Zacznijmy od technicznej strony całego przedsięwzięcia. Kinowy trailer obiecywał grę w jakości 4K i 60 kl./s, ale aby osiągnąć ten imponujący wynik, potrzeba naprawdę dobrego łącza. Podczas gry na połączeniu przewodowym rzędu 50 Mb/s zarejestrowaliśmy wyraźny lag (korzystaliśmy z zewnętrznych peryferiów), a tytuły z gatunków FPS, bijatyki czy sportowe były totalnie niegrywalne. Problem ten rozwiązuje łącze od 150 Mb/s w górę, ale obiecywana jakość 4K nijak się ma do tej prawdziwej. Co dzieje się w ramach streamingu, że obraz przypomina downgrade, z którego znamy porty gier na Switcha? Trudno powiedzieć.
W zamyśle platforma miała dawać użytkownikowi wybór: korzystanie z bezpłatnego konta Base, gdzie mógł on kupować konkretne gry, lub zakup kosztującej 40 PLN miesięcznie opcji abonamentowej Pro, która oferuje darmowy dostęp do kilku tytułów. Na razie jedynym sposobem na korzystanie ze Stadii jest wykupienie abonamentu, bo konta podstawowe… po prostu nie są gotowe. W bibliotece znajduje się mniej niż 30 gier, z czego wiele z nich to kilkuletnie tytuły; jeśli posiadamy ich kopię i chcemy w nie zagrać w usłudze Google, musimy kupić je po raz kolejny. Krótko mówiąc, płacimy 500 PLN za urządzenie, 40 PLN abonamentu, i 115-230 PLN za wybraną grę, którą w pewnym sensie długoterminowo „wypożyczamy”. Nawiasem mówiąc, obiecana gra na smartfonach, póki co ogranicza się do Pixeli.
Jedno jest pewne: Stadia przejdzie do historii; niestety nie w sposób, na który liczyło Google. Być może w przyszłości zostanie ona złotym standardem dystrybucji gier, ale na chwilę obecną to niedokończony, wadliwy i bezużyteczny produkt. Google miało też w przeszłości tendencję do porzucania swoich bardzo ambitnych projektów, więc obawa o powtórkę z rozrywki jest duża.
Specyfikacja
- Cena 500 PLN
- Wymiary kontrolera 163 x 105 x 65 mm
- Waga kontrolera 268 g
- Łączność kontrolera Wi-fi, Bluetooth 4.2, 3,5 mm USB-C
- Wymiary Chromecast Ultra 58,2 x 13,7 mm
- Łączność Chromecast Ultra Wi-fi, HDMI, MicroUSB, Ethernet
Werdykt
NASZYM ZDANIEM...
To chyba najgorszy start usługi, jakiego od lat mogliśmy być świadkami. Miejmy nadzieję, że w przyszłości Google naprawi swoje błędy, bo sama idea ma duży potencjał.
Plusy
Dobry pomysł. Wygodny kontroler.
Minusy
Stadia ledwo co działa. Brak wielu obiecanych funkcji.