Dziesięć lat budowania uniwersum DEMA, dziesięć lat sporów o to, czy Twenty One Pilots są bardziej zespołem pop-rockowym, czy raczej hybrydą emo-rapu, altu i teatralnego konceptu. Breach miał być „prawdziwym finałem” – domknięciem cliffhangera z Clancy i symbolicznym pożegnaniem z epoką, którą wielu uznaje za rozpoczętą na Blurryface. W praktyce to płyta paradoksalna: ambitniejsza od poprzedniczki, momentami znakomita i pełna odwagi produkcyjnej, a jednocześnie nierówna i z kilkoma decyzjami, które wybijają z rytmu.
Start jest imponujący. „City Walls” uderza jak sequel „Jumpsuit”: gęste warstwy, emocjonalny śpiew, rap spięty dramaturgicznym nerwem i – co ważne – najgęstszy od lat zastrzyk „lore”. Zespół bawi się też cytatem z wczesnego katalogu, bez poczucia wymuszonej nostalgii. Gdyby ktoś pytał, jak powinno brzmieć „definitywne” wejście w finał, to właśnie tak.
„The Contract” (breakbeat, auto-tune na granicy kiczu – świadomie, z charakterem) to Twenty One Pilots w trybie wysokooktanowym: progresywny utwór, który nie odpuszcza dramaturgii. „Drum Show” jest jeszcze lepszy – emocjonalna odpowiedź na „Next Semester”, a zarazem hołd dla Josha Duna (pierwsze solo wokalne!), który na całej płycie gra jak natchniony. To te numery sprzedają wizję Breach jako krążka bardziej odważnego, gęstszego i – wreszcie – dopracowanego brzmieniowo.
Największą siłą płyty są momenty, w których duet rozszerza paletę, nie tracąc tożsamości. „Center Mass” to sprytne krzyżowanie taneczno-punkowej motoryki z rapem; kulminacja z cięższym „przebiciem” działa jak koktajl Mołotowa. „Cottonwood” to ascetyczna, przejmująca pieśń pamięci (kolejna, po „Legend”, rozmowa Tylera z przeszłością). Jedna z najpiękniejszych kompozycji w dorobku zespołu. „Tally” – pęd w refrenie i nieoczywista, krucha afirmacja; brzmi jak piosenka o przyjmowaniu siebie mimo zewnętrznej buchalterii oczekiwań.
Są też potknięcia. „Downstairs” traci impet przez niepotrzebną zmianę tonacji na finiszu – zamiast katharsis dostajemy gwałtowny zjazd. „Days Lie Dormant” ma ciekawszy pomysł niż wykonanie – teatralna pauza i głośna, chropawa transycja potrafią zabić moment. W „Robot Voices” fajny kierunek dance-punkowy zostaje spłaszczony przez refren-„most”, który nigdy nie eksploduje: napięcie rośnie, ale kulminacji brak. „Garbage” i „Rawfear” nie są złe, lecz częściej „uzupełniają” niż prowadzą narrację.
Koniecznie posłuchaj utworów „City Walls” i „Drum Show”
Zamykające „Intentions” to piękna, lśniąca miniatura – odwrócone faktury pianina i smutna kołysanka o podnoszeniu się po porażce. Problem w tym, że jako ostatnie słowo płyty działa bardziej jak epilog-interludium niż domknięcie. Emocjonalnie trafia, dramaturgicznie pozostawia niedosyt – zwłaszcza po tak mocnym otwarciu.
Wideoklip „City Walls” i deluxe’owy „Drag Path” spajają oś fabularną: pętla skażenia i odkupienia, przejęcia roli, niekończącego się cyklu. Jeśli ktoś śledził sagę od lat – doceni niuanse. Jeśli nie – Breach i tak działa „sam z siebie”, bo najważniejsze jest tu uczucie: stałe napięcie między teatralnością a szczerością, które definiowało Twenty One Pilots od dawna.
Produkcja jest wyraźnie bardziej kreatywna niż na Clancy i Scaled and Icy: więcej mięsa w gitarach, lepsze układanie warstw, świetnie miksowane bębny (Josh to motor tej płyty), świadome „zabrudzenia” synthów. Jednocześnie pierwsza połowa niesie mocniej. Druga zawiera perełki („Cottonwood”, „Tally”), ale zdarzają się chwile zawahania.
Twenty One Pilots wciąż operują dobrze znanym rejestrem: lęk/wiara, napięcie/ulga, autoanaliza/pokusa eskapizmu. Bywa bardzo celnie („Cottonwood”, fragmenty „Tally”), bywa też zbyt oczywiście lub „na skróty” („Rawfear” potrafi brzmieć zbyt radośnie do tytułu; kilka love-songów czerpie z klisz przyszłościowo-technologicznych nie zawsze przekonująco). Mimo to Tyler śpiewa najlepiej od Trench – również w krzyku, którego emocjonalny ładunek rzadko bywa w mainstreamowym alt-rocku tak naturalny.
Breach nie jest pomnikiem na miarę Trench, ale to najciekawszy, najbardziej żywy rozdział Twenty One Pilots od 2018 roku – dowód, że duet nie zużył się twórczo, a saga DEMA mogła zakończyć się muzyką, nie tylko mitologią. Album porywa, kiedy stawia na odwagę i dyscyplinę jednocześnie; potyka się, gdy efektowne rozwiązania kompozycyjne wygrywają z emocjonalną logiką utworu.