Llewelyn Moss wydaje się archetypem amerykańskiego indywidualizmu: pewny siebie, twardy samotnik, zimnokrwisty i rzecz jasna dobrze uzbrojony, z kochającą i posłuszną dziewczyną, nie zadającą zbyt wielu pytań. Z pewnością wszedł w ryzykowną sytuację, ale wydaje się na tyle mądry, że potrafi się z niej wydostać. W końcu jeśli nie on, to kto?
Na nieszczęście dla niego, tego silnego człowieka ściga Anton Chigurh, drapieżnik o jeszcze bardziej lodowatej krwi niż on, do tego stopnia, że jest całkowicie pozbawiony empatii, a przez to groźny i szalony. Niesamowita kreacja Javiera Bardema w roli tego złoczyńcy bardziej przeraża niż kultowy ksenomorf, gdy przekonujemy się, że jego postępowaniem rządzi tylko kilka arbitralnych zasad – takich jak śmierć przez rzut monetą.
Sprawę „śledzi” Tom Bell – słaby, stary szeryf, który obserwuje wydarzenia, będąc wiele kroków za głównymi bohaterami. Nie dostrzega istotnych wydarzeń i udaje, że nie widzi innych przestępstw, zasługujących na jego uwagę. Oszczędza swoje niewielkie pokłady siły na danie główne, na które jest i tak zbyt mizernie uzębiony. To również oryginalna postać. Nie często w amerykańskim filmie wcielenie prawa jest tak pozbawione mocy.
A dalej jest Carson, ktoś w rodzaju wolnego łowcy nagród, w kowbojskim kapeluszu – fajny typ i samozwańczy psycholog, który zna Chigurha i wierzy, że może go osaczyć. Jedyny, który trochę rozluźnia tę napiętą jak stringi na tyłku striptizerki w podrzędnym barze atmosferę.
Kości zostały rzucone, mechanika wprawiona w ruch. Widz może się tylko wzdrygnąć. Amerykański „zachód” pozostaje dzikim terytorium, zawieszonym w czasie, gdzie człowiek jest jedynie wypadkiem lub nielegalnym obcym – śmierć jest wówczas banalnym sposobem przypominania mu o jego statusie „tranzytowym”. W podtytule prowokacyjnie wspomniałem o remake’u Predatora, ale oczywiście bardzo wrażliwa metafizyka krajobrazu, od ogromnej pustyni po opuszczone motele, przywodzi na myśl bardziej samotne obrazy Hoppera i De Chirico.
Jednym z największych objawień filmu jest odkrycie na nowo i przekształcenie ciszy w służbie napięcia i już ten aspekt sprawia, że jest absolutnie fascynujący.
Monumentalne tour de force braci Coen, zaskakujące po Big Lebowskim czy Bracie, gdzie jesteś – trudno sobie wyobrazić bardziej radykalny zwrot. Kapelusze z głów.