Prawdziwy przegrany to ktoś, kto tak boi się porażki, że nawet nie próbuje” – mówi Edwin Hoover. To zdanie, które wisi nad całą historią niczym transparent na autostradzie. Little Miss Sunshine zaczyna się przecież od obrazów całkowitej klęski: Richard sprzedaje swoją dziewięciostopniową drogę do sukcesu, choć sam jest bankrutem. Frank, po nieudanej próbie samobójczej, patrzy martwym wzrokiem przez okno szpitala. Dwayne – milczący buntownik – postanawia nie odzywać się do nikogo, dopóki nie osiągnie swojego wielkiego celu. A Sheryl desperacko próbuje posklejać tę rozsypaną rodzinę, choć sama nosi w sobie zmęczenie i bezradność.
I w tym wszystkim jest jeszcze Olive – dziecko z marzeniem. Pękate policzki, okulary zsuwające się z nosa, zachwyt nad światem telewizyjnych konkursów piękności. To w jej spojrzeniu nie ma jeszcze wstydu, wyrachowania ani strachu przed kompromitacją. To ona wyciąga wszystkich w podróż, która zaczyna się jako farsowa wyprawa rozbitków, a kończy jako coś na kształt wspólnoty.
Trudno nie ulec ironii już w pierwszych minutach filmu: tytuł Little Miss Sunshine pojawia się na tle twarzy Franka – bladej, martwej, poranionej. Ten kontrast to klucz – cała historia jest osadzona pomiędzy groteską a czułością, pomiędzy bólem a komizmem. Tragikomedia, która w jednej chwili potrafi wycisnąć śmiech, a w drugiej uderzyć w samo serce.
Jednym z najbardziej przejmujących momentów jest rozmowa Olive z dziadkiem Edwinem. „Nie jesteś przegrana” – mówi jej, jakby sam dobrze wiedział, ile kosztuje życie z etykietą nieudacznika. To scena maleńka, ale dla mnie o wadze całego filmu: akceptacja nie przychodzi z zewnątrz, z sukcesów, pucharów, tabel i rankingów. Ona rodzi się w relacjach, w tym, że ktoś spojrzy na ciebie i powie: „jesteś wystarczająca taka, jaka jesteś”.
Sama podróż – wiecznie psującym się, żółtym busem, który trzeba popychać, żeby ruszył – staje się metaforą rodziny. Każdy z bohaterów jest kulą u nogi, każdy ma swoje defekty, a jednak żeby dojechać do celu, muszą zsynchronizować ruchy, złapać wspólny rytm. Nikt tu nie zostaje cudownie „naprawiony”. Richard nie staje się nagle czułym ojcem, Frank nie odnajduje łatwego sensu życia, Dwayne nie spełnia marzeń o lataniu. Ich wady zostają. A jednak – w finale – rodzina razem wbiega na scenę, by zatańczyć z Olive groteskowy, nieprzystający do konwencji układ. To nie przemiana lecz akceptacja: są tacy, jacy są.
I tu tkwi piękno Little Miss Sunshine. To film o rodzinie, która nie daje się uleczyć, bo nie tego potrzebuje. Potrzebuje natomiast momentu wspólnego śmiechu, solidarności w obciachu, doświadczenia, że można razem stać się pośmiewiskiem.
Patrząc na Olive na scenie, przypomina mi się pytanie: kim właściwie jest zwycięzca? Czy ten, kto zdobywa tytuły, czy ten, kto odważy się być sobą w miejscu, które żąda konformizmu? Little Miss Sunshine odpowiada, że prawdziwe zwycięstwo to nie trofeum – to chwila, kiedy mimo całej swojej kruchości i pęknięć, wciąż masz odwagę zatańczyć.