Lost in Translation to jeden z tych filmów, które z pozoru są tak niewinne, że masz wrażenie, że czegoś ci brakuje przez cały czas ich trwania. Możesz przez to uczucie chcieć powtórzyć seans, tylko po to, by dojść do wniosku, że wszystko, czego w nim brakuje, jest tam, gdzie sugeruje polski tytuł: między słowami.
Film to subtelne przypomnienie, że chociaż często pragniemy nowych doświadczeń i otoczenia, stale musimy godzić to uczucie z komfortem tego co znane, który może uniemożliwić nam dążenie do odkrywania. I tak możemy rzucić się na głęboką wodę tylko po to, by rozczarować się tym, co odkryjemy.
Niezdecydowanie w obliczu nieznanego to coś wspólnego w światach Charlotte i Boba, ale ich poczucie odłączenia i izolacji ostatecznie umożliwia rozkwit ich schadzek, a atmosfera filmu sprawia, że relacja ta wygląda przekonująco, pomimo szokująco niewielkiej fizycznej interakcji między nimi.
Film porusza się płynnie, prawie jak we śnie i jest cholernie dobrze nakręcony. Można to przypisać ścieżce dźwiękowej w stylu shoegaze (muszę szczególnie pochwalić wkład Kevina Shieldsa), ale jest wiele ujęć, które niczym w wizjach szybko przełączają się między nocą a dniem. Podczas gdy dzienne sceny w Tokio wydają się przyziemne, a czasami klaustrofobiczne – Bob kręci reklamy bez większych postępów, Charlotte błąka się bez celu – życie nocne jest miejscem, w którym naprawdę możemy zobaczyć, jak rozpaczliwa mistyka filmu daje o sobie znać.
Scarlett Johansson jest w Między słowami urocza jak nigdy wcześniej i później, podczas gdy Bill Murray łagodzi z czasem swoją nieco nonszalancką postawę – kreując parę o tak namacalnej, a jednocześnie niespodziewanej chemii.
Osobiście nadal nie mam pojęcia, gdzie należę na świecie, ani czy w ogóle mam aspiracje do tego, by takie określić, ale to filmy takie jak ten każą mi zadawać tego typu wielkie pytania.