Ćwierć wieku temu, zanim Elon Musk i Tesla zawładnęli wyobraźnią miłośników „zielonej motoryzacji”, na rynku pojawił się pewien niecodzienny samochód. Stworzony przez General Motors, jednego z największych producentów aut w Stanach Zjednoczonych, EV1 stał się pierwszym komercyjnie dostępnym „elektrykiem”. Samochód potrafił rozpędzić się „do setki” w około 8,4 sekundy, a w pierwszej generacji potrafił przejechać na jednym ładowaniu od 110 do 160 km; druga wydłużyła zasięg do naprawdę niezłych 225 km.
Mimo dużego zainteresowania ze strony konsumentów i celebrytów (swoje poparcie dla projektu deklarowali m. in. Tom Hanks, Danny DeVito i Mel Gibson), powstało jedynie 1 117 egzemplarzy EV1. W 2002 roku General Motors zdecydowało się na wycofanie modelu i zniszczenie prawie wszystkich pojazdów. Producent tłumaczył swoją decyzję problemami sprzedażowymi – po prostu wpłynęło do nich zbyt mało zamówień, by produkcja była opłacalna.
To nie do końca prawda: dziennikarze dokopali się do listy oczekujących, na której znajdowały się tysiące nazwisk, a niezależne badanie wskazało, że w tamtych czasach zakupem elektrycznego auta było zainteresowanych od 150 do 225 tysięcy użytkowników rocznie, czyli wystarczająco dużo, by rozpocząć zyskowny biznes. Przedwczesny koniec EV1 był najprawdopodobniej wypadkową dwóch czynników: słabej dostępności części oraz presji ze strony administracji George’a W. Busha i amerykańskich potentatów naftowych.
Pierwsza generacja samochodu pojawiła się na rynku w 1996 roku, a jej następca w 1999 r. Wyobraźmy sobie, jak potoczyłaby się historia elektromobilności, gdyby GM nie zrezygnowało z prac nad swoim „elektrykiem”…
W 2002 roku firma zaprezentowałaby trzecią generację pojazdu, udoskonaloną w takim stopniu, że nareszcie zostałaby ona zauważona przez kierowców i środowiska branżowe. Na początku sprzedaż byłaby ograniczona do Kalifornii i Arizony, ale z czasem auto trafiłoby do salonów w innych stanach.
W pierwszych miesiącach 2003 roku do uszu zarządu General Motors dotarłyby wieści o Martinie Eberhardzie i Marku Tarpenningu, inżynierach, których marzeniem było stworzenie elektrycznego auta dla mas. Szukali oni inwestora dla swojego startupu o nazwie Tesla. GM bez problemu udałoby się pokonać jedynego rywala, Elona Muska, i zaoferować wizjonerom posadę w strukturach koncernu.
Współpraca przebiegałaby bez zarzutu: zaledwie trzy lata później na rynku pojawiłby się stylowy sedan, którego wyjątkowy design zapoczątkowałby modę na samochody bezemisyjne. W ciągu następnych kilku lat GM zaprezentowałoby kolejne „zielone” pojazdy: sedany, sportowe coupé czy praktyczne SUV-y, o coraz lepszych osiągach i dłuższych zasięgach. Do roku 2010 popularność „elektryków” wzrosłaby na tyle, że koncern podjąłby istotną decyzję – do 2025 roku wszystkie auta produkowane pod szyldem General Motors otrzymałyby napędy elektryczne.
W przeciwieństwie do samochodów spalinowych od GM, linia EV spotkałaby się z dużym zainteresowaniem na rynkach europejskich, gdzie stałaby się wzorcem dla tego typu pojazdów. Po kilku latach amerykański koncern stałby się światowym liderem w dziedzinie elektromobilności, a także najwyżej wycenianym producentem aut na świecie.
Kierowcy, którzy dzisiaj zasiadają za kierownicą swojego pierwszego „elektryka”, w alternatywnej rzeczywistości jeździliby autami bezemisyjnymi już od niemal dekady. Świat może nie zmieniłby się nie do poznania (chociaż bez zysków, jakie przyniosła Tesla, SpaceX mogłoby nie powstać), ale na pewno byłby czystszy i przyjaźniejszy dla mieszkańców miast.