Ósmy album Riverside, osiem liter, ID.Entity. Warszawski zespół, którego dużo słucha się w Japonii, a który chwilę po naszym wywiadzie wyleciał do Stanów Zjednoczonych w kolejną trasę koncertową. Jeśli mimo to ich nie znacie, w tym wywiadzie znajdziecie przynajmniej kilka powodów dlaczego.
Jakie stereotypowe opinie – związane z Riverside – słyszysz najczęściej?
Na pewno takie, że jesteśmy konserwatywnym zespołem, który gra muzykę gloryfikującą dawne czasy. Nie mogę się jednak z tym zupełnie zgodzić, bo staramy się, w obrębie tego skostniałego gatunku muzycznego jakim jest rock progresywny, jednak – mimo wszystko – eksperymentować, czego dowodem jest chociażby kilka utworów na nowej płycie ID.Entity.
Myślałem, że odniesiesz się do tego, że masz łatkę basisty, chociaż – jak sam mówisz w wywiadach – nim się nie czujesz.
Jestem przede wszystkim kompozytorem. Gram na wielu instrumentach, realizuję różne projekty muzyczne, w których gitara basowa nie jest głównym motorem napędowym. Zawsze jest mi bliżej do artystów takich jak Paul McCartney niż Jaco Pastorius czy Victor Wooten. Niestety ludzi tak naprawdę nie interesuje, kto wymyślił daną piosenkę i na jakiej zasadzie np. zespół ją skomponował. Wielu słuchaczy jest przekonanych, że jeśli muzyk gra jakąś partię, to znaczy, że sam ją wymyślił. W Riverside komponuje na wielu instrumentach i wymyślam partie, które grają inni muzycy, ale na koncertach gram tylko na basie i śpiewam, więc też i wielu osobom się wydaje, że odpowiadam jedynie za swoje instrumenty. Godzę się jednak z takim postrzeganiem, bo nie mam innego wyjścia.
W jaki sposób utrzymać balans pomiędzy wizją artystyczną danego projektu a realiami biznesowymi? Jak sprawić, żeby poziom artystyczny był współmierny z poziomem finansowym?
Jeśli uda się już zaistnieć w środowisku muzycznym i na tym zarabiać, trzeba zawsze być sobą. Ludzie prędzej czy później wyczują fałsz. Kłamstwo w muzyce ma bardzo krótką karierę. Najlepiej mieć też kilka muzycznych projektów. W jednych być wiernym sprawdzonym schematom, dzięki czemu też i np. zarabiać na życie. A w innych nie myśleć o konsekwencjach, tylko tworzyć na cokolwiek ma się ochotę. Przez lata wypracowałem sobie pewien schemat, że w Riverside będę się starał podtrzymywać to, co udało się nam osiągnąć i za co pokochali nas fani, robiąc czasem jakieś kroki w bok. Natomiast na artystyczne szaleństwa będę sobie pozwalał w solowych projektach.
Twoje „kroki w bok” w Riverside fan muzyki progresywnej może odczytać jako rewolucję.
Z pewnością dla niektórych osób takie Friend or Foe może być rewolucją. Ale gdzieś przeczytałem recenzję, że ID.Entity to też bardzo zachowawcza płyta Riverside, gdzie zespół brzmi tak samo, jak na poprzednich albumach, i nic się tutaj nie zmieniło. Nie wiem co musielibyśmy więc zrobić, żeby usatysfakcjonować takiego recenzenta. Zagrać wszystko tylko na organkach i fletni pana?
To bardzo ciekawe, jak ludzie postrzegają tak zwane „zmiany”. Dla mnie istotą tworzenia muzyki, jeśli wiem, że to będzie więcej płyt niż jedna, jest przede wszystkim zachowanie spójności stylistycznej w obrębie danego projektu. Jestem zwolennikiem patrzenia na swoje dokonania z lotu ptaka i chcę, żeby Riverside miało swój określony styl, żeby Lunatic Soul miał swój styl i moje elektroniczne eksperymenty też były określone. Wydaje mi się, że taka stylistyczna konsekwencja pomaga spojrzeć na całość pracy artystycznej danego muzyka, a ja staram się dbać o wizję całej twórczości Mariusza Dudy, nie tylko tej w Riverside. Dlatego też nie czuję potrzeby rewolucji w Riverside. Riverside niech gra jak Riverside, a nie, że w pewnym momencie skręca w bok i robi coś kompletnie innego. Po co? Coś kompletnie innego mogę robić przecież pod inną nazwą.
Niemniej poszczególne projekty też muszą ewoluować, musi być w nich życie, muszą się zmieniać. Zauważyłem jednak, że jeśli stoisz jedną nogą na fundamencie, który był wypracowywany przez bardzo wiele lat, a drugą robisz małe kroki w bok, to dla niektórych i tak jest to już za dużo. Ale ja nie potrafię inaczej. I nie chcę, żeby Riverside stało w miejscu. Dla mnie tożsamość Riverside to – owszem, umieszczone na podobnych do siebie paletach, ale przede wszystkim – stale zmieniające się barwy.
W jaki sposób odniósłbyś się do myśli, że Riverside jest zbyt mainstreamowy dla rocka progresywnego a zbyt progresywny dla mainstreamu?
(śmiech) To bardzo ciekawe, bo w notce promocyjnej napisałem, że jesteśmy zbyt delikatni na progresywny metal a zbyt ostrzy na art rock. To tworzy dylemat: „gdzie nas umieścić?”. Ale to, co mówisz też jest prawdziwe. Wielu die-hard fanów progrocka uważa, że gramy „jakiś pop”, w radiu nas jednak nie puszczą, bo gramy „jakiś prog” (śmiech).
Bycie gdzieś pomiędzy jest problematyczne. Jest owszem świetne z artystycznego punktu widzenia, natomiast pociąga za sobą bardzo wiele problemów. Np z festiwalami. W naszym środowisku (muzyki progresywnej) masz największą szansę zaistnieć na festiwalach, jeśli grasz metal. A Riverside często nie do końca pasuje do metalowej stylistyki, chyba że wybierzemy sobie najmocniejsze kawałki z naszego repertuaru. Z drugiej strony typowe klasyczne festiwale progresywne nas nudzą, bo źle się czujemy w otoczeniu muzyki neoprogresywnej. Ale w sumie też jest to nasze środowisko, więc nie możemy się go tak zupełnie wypierać. Utwór The Place Where I Belong o tym mówi, i też dlatego tak „progresywnie” brzmi.
Oprócz bookowania koncertów, jeszcze gdzieś ten problem występuje?
Przy promocji albumu np. Chociaż wtedy wyzwaniem jest kreatywność. I na oficjalnych playlistach. Riverside nie może się np. znaleźć na liście progresywny metal czy na liście klasyczny rock progresywny, bo tam nie pasuje. Często mamy problem z umieszczeniem nas w jakiejś muzycznej bańce. Ale tak się dzieje, jak chcesz być niezależnym stylistycznie zespołem i masz obok siebie w dyskografii takie albumy jak Anno Domini High Definition i Eye of The Soundscape.
Jesteście niezależnym zespołem także ze względu na lojalnych fanów. Czy w przypadku Riverside wytworzyła się pewnego rodzaju subkultura jak przy Depeche Mode? Obojętnie, jakiego albumu nie nagracie, to fani pokochają go bezkrytycznie.
Nasi fani nie są fanatykami (śmiech) Jeśli kiedykolwiek Riverside nagra naprawdę słabą płytę, to nawet duża grupa lojalnych fanów nie pomoże. Stwierdzą „szanujemy Was, ale to nie jest kompletnie nasz świat. Będziemy słuchać Waszych wcześniejszych albumów, ten pominiemy”. Do tej pory się to jednak nie wydarzyło, bo wszystkie płyty Riverside trzymają poziom. Być może dlatego też jest w naszej relacji artysta-fan, jakaś forma zaufania i fani kupują nasze płyty w ciemno. Moim artystycznym celem od samego początku było stworzenie takiej bezludnej wyspy, na którą zabierasz ludzi, którzy sami tego chcą. Myślę, że udało się to i w Riverside i w Lunatic Soul, przy czym w Riverside bardzo mocno pomógł nam najpierw fanklub „Voices In My Head” a potem „Shelter of Mine”. Dzięki fanklubowi społeczność żyje i się rozwija. A Depeche Mode to świetny przykład i wzór do naśladowania.
Dlaczego obecne czasy są trudne dla muzyków?
Obecne czasy są trudne dla wszystkich, nie tylko dla muzyków (śmiech). Ale w muzycznym świecie też się dużo pozmieniało. Przede wszystkim trzeba sobie samemu radzić w wielu sferach. To już nie jest tak, że wytwórnia nakłada na ciebie płaszcz ochronny i się tobą zajmuje od A do Z. Teraz artyści muszą bardzo dużo robić sami. Tworzyć swój własny content, dbać o media społecznościowe, o kontakty z fanami. Dzisiaj bardzo duża odpowiedzialność spadła na kreację artystyczną nie tylko w muzyce.
To, o czym wspomniałeś, jest dla każdego młodego zespołu czymś naturalnym i akceptowalnym. A czy zespoły, które są na rynku już dwadzieścia, trzydzieści lat, są świadome tego, jak rynek muzyczny ewoluował?
Muszą być. Jeśli się nie dostosują drastycznie odczują tego konsekwencje. Wielu artystów starszego pokolenia cały czas myśli, że ich sprawami powinien zająć się jakiś menedżer, który będzie o to wszystko dbać. Ale dzisiaj funkcja menedżera sprowadza się tak naprawdę do jednego – do załatwiania koncertów. Bo z tego i on ma wtedy pieniądze.
Obecność w social mediach z interesującym contentem, stałe karmienie algorytmów, to dzisiaj truizm. Muzycy, którzy tego nie rozumieją, odpadają w ramach naturalnej selekcji. Cóż, jeśli zespół nie przypilnuje promocji, nie zrozumie tego, że wszystko rozgrywa się teraz w świecie cyfrowym, to okaże się, że sprzedaż płyt będzie bardzo mało satysfakcjonująca. Też o tym mówię na płycie ID.Entity, że świat się zmienił i należy się do tego dostosować. Na nowym albumie piszę z punktu widzenia czterdziestolatka, który pamięta jeszcze inne czasy, dlatego śmieszne jest to, że czasami jakiś dwudziestoletni odbiorca zauważy, że te teksty są cringe’owe, bo mówią o „oczywistych oczywistościach”. No cóż, drogi dwudziestolatku, nie znasz innej rzeczywistości, dla ciebie to jest normalne, że zawsze musisz akceptować wszystkie ciasteczka, ale dla kogoś dwukrotnie starszego jest to wyraźny sygnał, że ten świat kolejny raz się zmienił.
Tobie ta nowa rzeczywistość odpowiada?
Jestem zodiakalną wagą. Nowe rzeczy przyjmuję z otwartymi ramionami, ale staram się zachować równowagę. Pamiętam czasy komuny, gdzie nie było nic w sklepach, gdzie był tylko ocet, więc nie tęsknię za przeszłością, a o swoich wspomnieniach z dzieciństwa już parę nostalgicznych płyt stworzyłem. Obecne czasy są trudne, ale uważam, że generalnie żyjemy w najlepszych możliwych. Musimy tylko zaakceptować fakt, że technologia się rozwija i z nią współpracować. Nie poddawać się jej bezmyślnie, totalnie, bo wcale nie musimy się zgadzać na wszystkie śledzenia i udostępniania swoich danych, które nam się wyświetlają. I to jest przewaga trochę starszego pokolenia, bo nowe się tym nie interesuje, często bezmyślnie klika „ok”, natomiast starsze wie, że mogą być tego pewne konsekwencje w przyszłości.
Wydaje mi się, że świetnym przykładem samoświadomości zawczasu jest… sukces Riverside. Proszę zwrócić uwagę, że nie podpisaliśmy żadnego paktu z diabłem w początkach naszej działalności, nie byliśmy na tyle naiwni, żeby wziąć kontrakt na pięć, sześć płyt z jakąś wytwórnią za nic – tylko po to, żeby wydać płytę, a tak robi bardzo wielu artystów. Od samego początku stwierdziliśmy, że będziemy kontrolować to, co robimy, bo to musi być nasze, a nie czyjeś.
Nie było w was pokusy, by zwiększyć popularność Riverside poprzez kontrowersje. Iść podobną drogą jak Behemoth i zagwarantować sobie miejsce w serwisach plotkarskich, ogólnopolskich serwisach, czy zareklamować siebie w talent show?
Dla mnie wszystkie tego typu kontrowersje przynoszą tylko krótkoterminowe sukcesy. A popularność w pismach plotkarskich nie przekłada się raczej na sprzedaż płyt. Riverside stawia na coś innego. Na relację z drugim człowiekiem, na rozmowę o tym, jak poradzić sobie z samotnością i niezrozumieniem. Tani clickbait, telewizja śniadaniowa czy program Kuby Wojewódzkiego w przypadku naszego zespołu nie zadziała. Nie stalibyśmy się bardziej popularni, wręcz przeciwnie, stracilibyśmy fanów.
Czy ID.Entity zmieni myślenie waszych odbiorców? Zaczniemy rozmawiać z drugim człowiekiem z opcją „słuchanie i rozumienie”?
Bardzo bym tego chciał. Na ID.Entity znalazłem formę przekazu w postaci dosyć prostego języka, bo stwierdziłem, że jeśli żyjąc w czasach post-prawdy, fake newsów i clickbaitów, użyję ukrytych metafor, to nie będzie to spójne z przesłaniem albumu. Nie wierzę jednak, że ta płyta wpłynie w jakikolwiek rewolucyjny sposób na postrzeganie świata czy życia, bo wszyscy o wielu zmianach, które zaszły w społeczeństwie, wiedzą już doskonale. Chciałem tylko dołączyć do wspólnego głosu. Pokazać, że pewne tematy społeczne nie są mi obojętne. Jeśli to oczywiście zainspiruje chociaż jedną osobę do słuchania innych ze zrozumieniem, będę usatysfakcjonowany.
Kiedy rozpoczęliście pracę nad płytą?
Myślałem, że pracę nad albumem rozpoczną się w 2021 roku. Chciałem cały ten rok poświęcić na nagrywanie, tak żeby go wydać z początkiem 2022, ale chłopaki uparli się, że chcą grać koncerty na dwudziestolecie działalności. Wtedy stwierdziłem „ok” i odłożyłem kreację w Riverside na półkę. Zacząłem kontynuować przygodę ze swoją elektroniką, zrobiłem Claustrophobic Universe, Interior Drawings i po tym wszystkim, kiedy stwierdziłem, że warto wrócić do Riverside, zrobiła się już końcówka 2022. Zaczęliśmy więc pracować pod koniec 2021.
Po płycie czas na koncerty. Stany Zjednoczone, Europa i kilka koncertów w Polsce. O czym artysta musi pamiętać i jak należy się przygotować przed wyruszeniem w podróż?
Trzeba się dobrze spakować i wziąć walizkę leków (śmiech) Osobiście nienawidzę wyjeżdżać, latać tymi cholernymi samolotami. Przed każdym wyjazdem czy lotem czuję ogromne napięcie. Jestem rozdrażniony i straumatyzowany. Kiedy jednak przejdę już ten pierwszy etap i „zaczekuję” się w nigtlinerze, to odpoczywam. Taki zabawny paradoks.
Po pierwsze więc, trzeba sobie zaufać, że będzie dobrze i z każdym koncertem coraz lepiej. Należy też pamiętać, że człowiek nie młodnieje, więc trzeba zapewnić organizmowi większą ilość snu, relaks, wypoczynek i ćwiczenia pomagające – w moim przypadku – na lepszy śpiew. Po drugie trzeba mieć pozytywne nastawienie, bo ze sceny widać od razu, jaki jest twój nastrój.
Co w momencie, gdy przychodzi zmęczenie materiału i nie masz sił wyjść na scenę i zagrać koncertu?
Udaję. Udaję, że mam siłę i nie ma żadnego zmęczenia materiału. Chyba, że jestem chory, to wtedy z góry przepraszam i proszę o pomoc przy np. śpiewaniu.
Dlaczego tak mało polskich zespołów jeździ regularnie w zagraniczne trasy koncertowe?
Jest to związane z brakiem pokory i konsekwencji. Cały czas niektórym się wydaje, że sukces polega na tym, żeby osiągnąć go bardzo szybko. Tak się nie da. Należy poświęcić temu trochę czasu. Jeżeli jesteś artystą, który zaczyna przygodę z muzyką, to musisz zainwestować przynajmniej trzy albumy w to, żeby był jakikolwiek odzew na twoją twórczość. Zasada jest taka, że wszyscy wspierają debiutantów. Jest zawsze bardzo miło, jeżeli ktoś wydaje debiutancki album, są oklaski i zachwyty. Potem drugi album już nie jest tak dobry jak pierwszy i tak dobrze przyjmowany. Bo się np. powtarzasz. Trzeci album zaś jest najtrudniejszy, ale dopiero on pokazuje, że artysta miał coś konkretnego i spójnego do powiedzenia i dopiero wtedy ludzie zaczynają mu ufać. Albo nie. (śmiech) Ale żeby nagrać te trzy albumy, to musisz poświęcić przynajmniej z sześć lat swojego życia.
Taki sam schemat jest przy trasach koncertowych promujących te albumy i na to niestety też wielu artystom brakuje pokory i konsekwencji. Chcieliby od razu mieć tłumy pod sceną. Wielu polskich artystów myśli sobie też, że skoro osiągnęli sukces w Polsce, to uda się też za granicą. Że przetłumaczą sobie teksty i zaczną śpiewać po angielsku. Że pojadą sobie nagrać płytę w Londynie lub Nowym Jorku i świat padnie na kolana. Niestety dopiero wtedy następuje brutalne zderzenie z rzeczywistością – bo okazuje się, że oryginalnością był przede wszystkim język polski, a muzycznie tak grających i śpiewających po angielsku artystów są za granicą tysiące.
Czy z tego mogę wysnuć wniosek, że melodia jest ważniejsza od tekstu? Jeśli zagraniczny słuchacz zaakceptuje melodię, to nie ważne jest, w jakim języku śpiewamy?
Dla mnie musi to działać na zasadzie symbiozy. Melodia jest bardzo ważna, ale język również. Mamy przykład Rammsteina, który śpiewa w języku niemieckim i zrobił międzynarodową karierę, bo ten język jest rzeczywiście częścią ich brzmienia. Zespoły z Islandii też często śpiewają po swojemu. Pięknych melodii jest milon, język – którego używamy – też tworzy melodie i jeśli używasz polskiego do tworzenia melodii, to myślisz o polskich słowach. W momencie tłumaczenia polskiego tekstu na angielski, słowa się „zaokrąglają” i tracą pewien charakter. Niektóre fragmenty robią się mdłe i przestają być atrakcyjne. Wielu artystów jest ciekawych przez to, że śpiewają głównie w swoim własnym języku. Może jest to metoda na przyszłość dla polskich artystów? Że polscy artyści powinni jednak śpiewać za granicą po polsku, a nie tłumaczyć się na język międzynarodowy?
Od kilkunastu lat słyszymy „rock umarł”. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?
Myślę, że muzyka rockowa dzielnie się broni i aktualnie przeżywa renesans u osób czterdzieści plus. Na trasy koncertowe przykładowego Guns N’ Roses, Def Leppard, Mötley Crüe przychodzą tłumy. Aczkolwiek jesteśmy też świadkami ostatnich lat działalności największych gwiazd rocka. Jak umrze David Gilmour, Paul McCartney, Mick Jagger, to wtedy będziemy mówić, że klasyczny rock umiera. Nie prędko umrze jednak rock alternatywny, który ma swoje wielkie festiwale i swoją lojalną publiczność.
Jaka przyszłość czeka Riverside?
Riverside będzie grało to co zwykle (śmiech). Skomponujemy jeszcze kilka płyt. Mam wrażenie, że dotrwamy do jubileuszu trzydziestolecia i pogratulujemy sobie, że udało nam się osiągnąć to, co chcieliśmy. Każdy nowy album, to zawsze będzie też trochę większa popularność. Pogodziłem się już z faktem, że Riverside nigdy nie zagra w arenach na dwadzieścia tysięcy osób czy na stadionach, bo to nie jest ten rodzaj muzyki. Cieszy mnie nasz międzynarodowy sukces i możliwość podróży po całym świecie. Plan jest więc taki, by starzeć się z godnością.
Rozmawiał Jacek Stasiak