Kupiłam nowy gadżet. Koszmar. Ja, która przywiązuję się do telefonów i samochodów jak do ludzi. Poważnie, z ostatnim autem rozstawałam się prawie 2 lata. Wybrałam nowe, gdy poprzednie już prawie się łamało, a w jednym z sześciu cylindrów było krytycznie niskie ciśnienie. Co zrobić, dziwna alokacja emocji i już, bo człowiek zapanuje nad tym? Nie ja. Niektóre przedmioty i miejsca maja duszę, i już. Swoją drogą, jakżeby inaczej traktować telefon, skoro się z nim sypia? Poza tym, od częstej wymiany modeli na nowsze, odpychało mnie tradycyjne przekonanie, że telefon ma służyć do telefonowania, a nie do wszechrzeczy. Życie jednak, weryfikuje światopogląd, krótko mówiąc: zaopatrzyłam się w smartfona.
Dzień pierwszy. Nie odzywałam się do niego wcale. Akuratnio, zdarzyło się, że nikt nie dzwonił, ja też nie zaczepiałam go dotykiem. Wzrokiem owszem, ale patrzyłam nieufnie, niewerbalnie wysyłając komunikat o wydźwięku: po co żeś przylazł. Tak, tak, sama wybrałam, ale czarne to takie, ogromne, w ręku dziwnie leży. Poprzedni telefon też był wszystkomający, porządna firma. Ten też jest porządny, podobno lepszy niż konkurencyjnej korporacji. Przy wyborze, kierowałam się opiniami grup używających smartfonów dwóch wybranych producentów, jak i porównaniami znalezionymi w sieci.
Dzień drugi. Zadzwonił obcy numer. Jaka Ania?! Ania przepraszam cię. Miałam tylko kontakty zapisane na karcie SIM, czyli gdzieś sprzed 10. lat, gdy jeszcze zapisywałam na karcie, nie w telefonie. Tego wieczoru uczciwie postanowiłam wgrać listę znajomych, wzięłam aparat do ręki i po przejrzeniu mnogości aplikacji ? zasnęłam. Zwykle, naturalnie wbijam się we wszelkie nowości, węszę za nowymi technologiami, czytam, rozmawiam? Dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że nie miałam parcia, by poznać własny telefon. By niewyobrażalnie cieszyć się nim, hołubić. Może to jakaś forma żałoby po starym? Noszę go jeszcze w torebce ? w razie czego, bo nie wszystkie informacje przekopiowałam. Chyba, że sobie wmawiam.
Dzień trzeci. Prawie spóźniłam się do pracy, budzik nie zadzwonił. Nie zaspał, nie nawalił, a tylko ustawienia czasu w aparacie falowały, różnica godziny, czasem dwóch, co potem pilnie przyobserwowałam? Siłą rzeczy znalazłam opcję uaktualniania z sieci, odhaczyłam. Wieczorem skopiowałam listę kontaktową, nadałam znajomym twarze, połączyłam profi le ze społecznościowymi. Podobało mi się coraz bardziej.
Dzień czwarty. Zaczęłam go namiętnie dotykać. Bo on dotykowy jest. Znaczy, czy lubi ? nie wiem, ale ekran ma pojemnościowy, trywialnie mówiąc ? do macania przystosowany. Zrozumiałam, że jest bardzo wrażliwy i trzeba na niego uważać. Owszem, można z nim pogadać, w pokoju ustawień, żeby zmienił nastawienie, ale po co? Komu potrzebny taki, którego trzeba mocno naciskać, by w końcu coś zrobił?
Dzień piąty. Wpisałam co bądź, czyli ?shhsgshs? w pole A1 programu kalkulacyjnego, i z premedytacją porzuciłam ? nie pytał czy ma mnie pamiętać. Wróciłam ? pamiętał.
Dni lecą. Oko też ma dobre, pięknie zatrzymuje kadry. Dzwonek ścisza się, gdy podnoszę aparat, informuje mnie wibracją, gdy ktoś odbierze połączenie. Ma wewnętrzną antenę GPS, cyfrowy kompas, router Wi-Fi, pewnie jak dobrze poszukam to i korkociąg się znajdzie. Nic tylko go pokochać. Ech, znowu to samo, a potem trzeba będzie rzucić. Cóż, taki lajf. Na Ju Tjubie można obejrzeć, że ta marka ? położona na grillu i podpalona, działa najdłużej. A to ważne, bo zapowiadają koniec świata. Aparat do piekła jak znalazł.