Borderlands 4 to dziwny przypadek gry, która potrafi jednocześnie irytować i fascynować, odpychać i przyciągać. Z jednej strony mamy do czynienia z najbardziej dopracowaną, najpełniejszą odsłoną serii w jej szesnastoletniej historii, z drugiej – z produktem pełnym technicznych wpadek, niezrozumiałych decyzji projektowych i interfejsem, który sprawia wrażenie żartu z graczy. A jednak… spędziłem z nią mnóstwo czasu, topiąc się w nieustannej pogoni za lepszymi cyfereczkami i eksplozjami lootu, i zamiast rzucić padem w kąt – chcę wracać po więcej. To najlepszy dowód, że Gearbox, choć daleki od perfekcji, wciąż ma w ręku formułę, która uzależnia mocniej niż niejeden ARPG.
Najważniejsza zmiana, jaka definiuje czwórkę, to odejście od ciasnych korytarzy i zamkniętych map znanych z poprzednich odsłon. Tym razem Kairos otwiera się przed graczem niczym klasyczne open worldy – na pierwszy rzut oka przypomina to checklistę rodem z Ubisoftu: kryjówki, lochy, specjalne skrzynie z lootem, bossowie świata, polowania, dziesiątki znaczników. Na początku poczułem wręcz lekką alergię – widok kolejnych ikon przypominał bardziej obowiązek niż przygodę. Ale w praktyce to właśnie ta struktura okazuje się największym zwycięstwem Borderlands 4. Bo w tym świecie „jeszcze jedna misja poboczna”, „jeszcze jeden event” zamienia się w godziny niepostrzeżenie skradzionego czasu. Wracasz do domu z pracy, włączasz grę „na pół godziny” i nagle jest druga w nocy. To znak, że formuła działa.
Sednem serii zawsze byli bohaterowie, i tutaj Gearbox naprawdę się postarał. Vault Hunters w Borderlands 4 to postacie, które dają niesamowitą swobodę w budowaniu stylu gry. Każdy ma trzy rozbudowane drzewka umiejętności, trzy skille aktywne i modyfikatory, które całkowicie odmieniają rozgrywkę. Do tego dochodzą legendarne bronie z unikalnymi efektami, nowy system Firmware i specjalizacje odblokowywane po kampanii. Eksperymentowanie z buildami daje ogromną satysfakcję – można postawić na mobilność i Overdrive, można iść w statusowe obrażenia, można zbudować czystą machinę do siania ognia. Po czterdziestu godzinach miałem wrażenie, że dopiero liznąłem możliwości mojej postaci. I to uczucie, że gra zostawia ci jeszcze tak wiele do odkrycia, jest jednym z najcenniejszych.



Fabuła? Powiedzmy szczerze – nie dla niej się tu przyszło. Historia jest poprawna, momentami nieco zbyt poważna jak na standardy Borderlands, ale to akurat plus: wolę kilka kompetentnych, dobrze zagranych scenek niż tonę wymuszonych memów. Cutscenki, mimo dziwnego ograniczenia do 30 fps, są ładnie animowane, a parę postaci naprawdę zapada w pamięć. Nie ma tu rewolucji, ale jest solidny szkielet, który nie przeszkadza w najważniejszym – eksterminowaniu kolejnych fal wrogów i grzebaniu w ekwipunku.
Interfejs woła o pomstę do nieba, ale pętla rozgrywki uzależnia jak żadna inna
I tu dochodzimy do największego paradoksu Borderlands 4. Bo podczas gdy sama pętla rozgrywki jest tak uzależniająca, interfejs odpowiedzialny za zarządzanie lootem to koszmar. Ekwipunek jest nieintuicyjny, przeładowany, źle posortowany, z oznaczeniami łatwymi do przeoczenia. Wygląda to tak, jakby ktoś w studiu postanowił celowo utrudnić życie graczom, którzy i tak spędzają w menu połowę czasu. Zamiast przyjemności – frustracja. A jednak, wbrew logice, nawet to nie wystarczyło, by zepsuć mi radość. W najgorszym razie korzystałem z alternatywnych ekranów, które pozwalały mi porównać bronie szybciej, i… wracałem do strzelania.




Technicznie gra też nie zachwyca. Na mocniejszych konfiguracjach potrafi doczytywać tekstury w ślimaczym tempie, stuttering jest na porządku dziennym, a w pierwszych dniach sprzedaży gra potrafiła zatrzymać się w miejscu, nie radząc sobie z odświeżaniem. Patch naprawił część problemów, ale Borderlands 4 nigdy nie będzie wzorem optymalizacji. I znowu: zamiast rzucić tytułem w kąt, po prostu zaciskałem zęby i grałem dalej. Niby zmiany mają nadejść, ale znów jako recenzenci musimy decydować, czy oceniamy otrzymany produkt czy jego potencjał. Bo dopamina z kolejnych cyferek była silniejsza niż zacięcia animacji.
Wszystkie te wady bledną bowiem przy tym, jak wciągająca jest sama rozgrywka. To mariaż dwóch schematów, które osobno mogłyby zmęczyć: ARPG-owej pętli „zabij, zbierz, ulepsz” i otwartego świata pełnego ikon i aktywności. Razem tworzą mieszankę, która sprawia, że „jeszcze jeden quest” przeradza się w pięć godzin gry. To czysta esencja „number go up” – uzależniający rytm, który nie pozwala odłożyć pada.
Ostatecznie Borderlands 4 to gra pełna sprzeczności. Potrafi zirytować jak mało co, by za chwilę dać ci poczucie absolutnej satysfakcji. Ma interfejs, który woła o pomstę do nieba, ale i pętlę rozgrywki, która uzależnia jak żadna inna. Wygląda jak chaotyczny kolaż pomysłów, a jednak daje poczucie, że Gearbox dostarczył w końcu najbardziej kompletną wizję swojej serii.
Werdykt
NASZYM ZDANIEM
Borderlands 4 to chaotyczne, pełne wad, ale jednocześnie niezwykle wciągające doświadczenie, któremu trudno się oprzeć mimo wszystkich niedoróbek.
Plusy
Uzależniająca pętla. Ogromna różnorodność buildów i postaci. Nowa struktura otwartego świata. Kapitalny system lootu.
Minusy
Fatalne UI i męczące zarządzanie ekwipunkiem. Spadki płynności i problemy techniczne. Powolny początek rozgrywki.