Hip hop umarł wraz z Tupaciem, rock progresywny skończył się na Pink Floyd, a Metallica na Kill ‘Em All? Oto dowody, że współczesna muzyka wcale nie musi ustępować klasykom. Zbiór 50 płyt, które poruszyły mnie na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Nie ma tu wielu uniwersalnych pozycji, ale jeśli już jakaś nadaje się do kontemplacji, kopulacji, snu, przebieżki, płaczu, romantycznego spotkania, spaceru z psem, testowania hi-endowego sprzętu audio, jazdy samochodem, szalenia w domu czy obalania rządu – robi to w najlepszy możliwy sposób.
50. Isis – Oceanic (2002)
Oceanic to wydawnictwo architektów dźwiękowych krajobrazów z Isis, których piękno majestatycznych riffów, atmosferycznych przejść i poszarpanych, skomplikowanych aranżacji trudno jest opisać słowami. Uogólniając jednak, to atmosferyczny sludge metal z wpływami post-metalowymi. Płyta wymagająca uwagi i nie sprawdzająca się dobrze, grając gdzieś w tle. Oceanowi trzeba dać czas – poznać go, zanurzyć się w nim na dłużej, by poznać jego moc, przetrwać okazjonalne fale, a przede wszystkim poskromić to, co kryje się pod powierzchnią wody. Pierwsza warstwa jest tu dość oszczędna, repetytywna. Surowe dźwięki gitar i perkusji walczą ze sobą, przesuwając się to w jedną, to w drugą stronę. Jednak gdy „złapie się” ten rytm, monotonny, lecz obezwładniający zarazem, trudno nie chcieć jeszcze raz zatonąć w nim na kolejne 70 minut.
49. Mount Eerie – A Crow Looked at Me (2017)
A Crow Looked at Me to płyta, która została zarejestrowana w trakcie żałoby Phila Elveruma po żonie, która w młodym wieku zmarła na raka. Teksty napisane zostały na jej kartkach, muzyka zagrana na jej instrumentach w jej pokoju. To subtelny, lecz jakże poruszający album indie folkowy, na którym nie ma miejsca na wielkie metafory, a codzienne przedmioty takie jak szczoteczka do zębów zyskują emocjonalny ciężar, trudny do udźwignięcia. Nie jest to płyta idealna technicznie, bo przecież niedoskonałości nie mają znaczenia w obliczu dramatu twórcy. Płyta wbrew pozorom ma także przekaz: śmierć nie może istnieć bez życia, a życie bez miłości, więc pięknie korzystajmy ze swojego czasu, bo, jak śpiewa sam Phil: „bezustannie jesteśmy blisko, aby w ogóle nie istnieć”.
48. Ko Otani – Wander and the Colossus: Roar of the Earth (2005)
Muzyka klasyczna w wagnerowskim stylu, która była częścią sukcesu gry Shadow of the Colossus, doskonale sprawdza się także poza jej kontekstem. Oczywiście znajomość przekazu, jaki serwowała produkcja, nadaje głębszego sensu odsłuchowi, jednak symfoniczny album z tradycyjnymi japońskimi wpływami i bez tego lśni majestatycznym pięknem. To epicka, dramatyczna, tajemnicza, a momentami ponura podróż. Każdy utwór to wspaniały kawałek orkiestrowego wdzięku, profesjonalnie wyprodukowany i wykonany. Opus magnum Ko Otaniego składa się z wielu krótkich utworów, ale wszystkie zachowując własną przestrzeń, jednocześnie razem tworzą spójną, magiczną atmosferę – trzymającą w napięciu i melancholijną zarazem.
47. Converge – Jane Doe (2001)
Album o najwęższym spektrum odbiorców w zestawieniu. Podręcznikowo reprezentant metalcore’u, ale w praktyce po prostu muzyki ekstremalnej. Jane Doe powstała po bolesnym rozstaniu lidera Converge i brzmi jak by w procesie destylacji wydzielono z tej relacji tylko finalną udrękę, desperację, uczucie złości i porażki, a momentami nawet zimny uścisk samotności. To ostatnie można wychwycić dopiero znając Jane lepiej – poetyckie teksty są tu bowiem obecne tylko w książeczce albumu, gdyż wokale na nim dopiero przy największym skupieniu układają się w jakiekolwiek słowa niestabilnego człowieka. Tło dla tych opętańczych krzyków to jedna z najbardziej intensywnych rzeczy kiedykolwiek zarejestrowanych. To niekontrolowany chaos, pomimo głośności i zniekształceń charakteryzujący się ogromną dynamiką.
46. CunninLynguists – A Piece of Strange (2005)
Niewielu producentów we współczesnym hip hopie ma tak dobre ucho do sampli jak Kno, a A Piece of Strange jest perfekcyjną próbką jego umiejętności w zakresie ich wyszukiwania. To także płyta, która ma tak specyficzne brzmienie, że praktycznie od razu się je rozpoznaje. Gitary i dźwięki klawiszowe tworzą luźny, łagodny, ale emocjonalny klimat. Całość trafia do słuchacza w soczystej i ciepłej formie, wzbogaconej o momentami abstrakcyjne liryki. Koncept albumu jest bardzo złożony. Nie zagłębiając się jednak w jego sedno, można i tak mieć mnóstwo satysfakcji z odsłuchu i tylko od słuchacza zależy, na jak duży kęs okładkowego jabłka się zdecyduje.
45. LCD Soundsystem – Sound of Silver (2007)
W 2007 roku James Murphy nagrał najlepszy album taneczny lat 80., nie pochodzący z tego okresu. Mniej lub bardziej zamierzonych inspiracji jest tutaj na pęczki. Mamy tu prostotę wykorzystanych środków i otwartość Eurythmics, numanowskie wokalizy, trochę Eno, niewątpliwie Kraftwerka – jednak w żadnym z tych i wielu innych porównań nie ma mowy o plagiacie. Murphy bierze co najfajniejsze z popu sprzed dekad i wykorzystuje do zbudowania swojego unikalnego brzmienia. A że jest z niego zdecydowanie rockowy kocur, to ubranie kawałków w elektroniczne szaty brzmi co najmniej ekscytująco. Sound of Silver to błyskotliwy mariaż organicznych, mocnych dźwięków perkusji i gitary z syntetycznymi podkładami.
44. Carissa’s Wierd – Songs About Leaving (2002)
Jeśli miałbym opisać jednym słowem Songs About Leaving, wybrałbym „melancholię”. Slowcore’owy krążek nadaje się do słuchania właściwie wyłącznie na jedną okazję: gdy chcemy pogrążyć się w żałości nad sobą i swoją nadwrażliwością. Jednak kiedy taka okazja się pojawia – jest bezkonkurencyjny. Bez względu na to, czy czujesz chwilową bezwartościowość, czy bardziej masz plan taplać się w rozpaczy do końca życia – to będzie twoja ścieżka dźwiękowa. To introspektywny, refleksyjny, pełen goryczy album, który zarazem jest naprawdę piękny i szczery. Przepełnione niedolą wokale zazwyczaj występują na tle smyczkowych aranżacji, budujących atmosferę smutku i izolacji. Do tego akustyczna lub leniwa, elektryczna gitara, okazjonalne dźwięki pianina i bardzo oszczędnie pojawiające się perkusja i bas…
43. The White Stripes – Elephant (2003)
Absolutnie nieoryginalna twórczość rodzeństwa z The White Stripes, garściami czerpiąca z pierwszego okresu twórczości Led Zeppelin. Kompozycje są minimalistyczne, brzmienie surowe, ale pełne zapadających w pamięć melodii i tekstów. Te, choć każdy miłośnik garage rocka zna na pamięć, nie mają kompletnie żadnego sensu. No i do tego gra na perkusji Meg, która jest tak banalna, że mogłaby stanowić pierwszą lekcję każdego aspirującego walibębna. To wszystko nie przeszkodziło duetowi zamieścić na Elephant jednych z najbardziej ikonicznych piosenek pierwszej dekady XXI wieku. Niebagatelny wpływ na sukces płyty miały kultowe melodie Jacka i ekspresja w głosie, która sprawiała, że absurdalne liryki brzmiały niczym najważniejsze, co można było przekazać w tym momencie ludzkości.
42. Daughters – You Won’t Get What You Want (2018)
Album Daughters z 2018 roku to prawdziwy koń trojański, który pod płaszczykiem całkiem przystępnego industrial rockowego brzmienia kryje nihilistyczną treść, która powoli i sukcesywnie wpełza do wnętrza słuchacza. Ten z kolei samemu nie wiedząc kiedy, wpada w wir hipnotyzującej maszyny, z chirurgiczną precyzją generującej sekwencyjne dźwięki gitar i bębnów. Poczuć się można przez to jak w jakiejś fabryce przemysłowej z koszmaru, gdzie produkuje się najwyższej jakości sposoby generowania paniki i strachu. You Won’t Get What You Want to głos cynizmu i gniewu, terroru i rozczarowania. Biorąc to pod uwagę, jeśli jesteś szczęśliwą osobą o pozytywnym spojrzeniu na świat, nie słuchaj tego albumu – jego tytuł będzie dla ciebie proroczy.
41. Boards of Canada – Geogaddi (2002)
To niezwykłe dzieło muzyki elektronicznej zostało nagrane z wykorzystaniem instrumentów analogowych, manipulacją taśmami, samplami i zniekształceniami dźwięków, by osiągnąć muzyczną reprezentację snów, obiektów, miejsc czy uczuć. Utwory generują obrazy w głowie słuchacza i są w pewien sposób nostalgiczne, ziarnistością i brakiem wyrazistości przywołujące ducha wczesnych dekad drugiej połowy XX wieku. Co ciekawe, powszechnie znaną informacją jest, że duet dobrze zna z autopsji efekt działania LSD, a słuchacze, którzy również mieli takie doświadczenia, przyznają, że Geogaddi jest jedną z najwierniejszych prób oddania narkotycznego tripu, w którym zyskuje się nowe postrzeganie na znane rzeczy, niczym dziecko po raz pierwszy odkrywające świat. I choć jest tu więcej niepokojących niż komfortowych i przekoloryzowanych dźwięków, każdy odsłuch przynosi zupełnie nowy odbiór całości.
40. Ichiko Aoba – 0 (2013)
Nasze dni bywają trudne i długie. Często jesteśmy zmęczeni mediami społecznościowymi, ciągłą stymulacją informacjami i tempem życia, w czasie którego umykają nam naprawdę istotne rzeczy. Ichiko Aoba próbuje nas w tym biegu zatrzymać, a jej album 0 przytula i koi nie tylko w momentach trudnych, ale też takich, gdy ograniczenie bodźców do spokojnego głosu Japonki i dźwięków jej gitary jest wszystkim, czego potrzebujemy. Jej minimalistyczne kompozycje niespiesznie rozwijają się i oddychają, w odpowiednim momencie działając niczym balsam na skołatane nerwy słuchacza i wprowadzając w niego pożądany spokój.
39. Death Grips – The Money Store (2012)
Death Grips to jeden z najbardziej oryginalnych i spójnych projektów XXI wieku. Eksperymentalny hip hop z punkowym duchem, przepełniony tematami związanymi z przemocą, seksem i narkotykami czerpie pełnymi garściami ze szkoły surrealizmu. Nikt słuchając Death Grips jednak nie wątpi, że poza ogromną energią i innowacyjnością, wariactwo które reprezentują, nie jest na pokaz. Każdy się zgodzi, że są metaliczni, bezduszni i okrutni jak świat, który opisuje ten album i z którego się narodził, a którego kolejne utwory biczują uszy proszące o więcej. Undergroundowa produkcja buduje nastrój paranoi, a mocne i szorstkie dźwięki perkusji z zaskakująco melodyjnymi syntezatorami napędzają rapującego MC Ride’a, który nawet na moment nie ściąga nogi z gazu. To muzyka niemal z przyszłości, która powinna pojawić się w Cyberpunku 2077. Chociaż tak, na miejscu RED-ów też bym się bał.
38. Gojira – From Mars to Sirius (2005)
Bestia. Metodycznie brutalna, ale i bezlitośnie troskliwa. Muzykę Gojiry charakteryzują przeważnie powolne, dudniące gitarowe riffy i imponujące kompozycje, które z nadwyżką rekompensują rażący brak solówek. To także inspirujące bębny i specyficzna produkcja. Wszystko tu brzmi gargantuicznie, szeroko i przestrzennie, a przede wszystkim ma ciężar. From Mars to Sirius to prawdziwe tour de force progresywnego death metalu, ale także duchowa podróż do wzmocnienia siebie. Płyta zabiera słuchacza w transcendentalną podróż, po której z nową perspektywą możemy spojrzeć na szkodliwy wpływ ludzkości na środowisko i konsekwencje, z którymi będzie musiała się wkrótce zmierzyć…
37. Clint Mansell – The Fountain (2006)
Na ścieżce dźwiękowej do The Fountain Clint Mansell osiąga swój kreatywny szczyt, tworząc prawdziwie unikalny owoc współczesnej muzyki klasycznej z post rockowymi wpływami. Nie od razu doceni się piękno tego albumu. Kompozytor przez pół godziny buduje klimat, by dopiero w przedostatnim utworze The Kronos Quartet i Mogwai przedstawiło, dokąd ta niematerialna podróż zmierza. Rozwój ten jest absolutnie imponujący, niczym człowiek, który z biegiem życia rozkwita do swojego pełnego potencjału. Oczywiście jest jeszcze ostatnia kompozycja. Potrzebne wyciszenie, które w poruszający sposób zamyka to epickie, atmosferyczne i melancholijne dzieło.
36. FKA twigs – Magdalene (2019)
FKA twigs na swoim drugim longplayu oddala się od typowych popowych konstrukcji, wbijając nóż w gatunek i przerysowując jego granice, przy okazji chcąc jasno zakomunikować, co to znaczy być kobietą w patriarchalnym świecie. Magdalene to tryumf eksperymentalnego art popu, sięgający wielu tematów filozofii społecznej, w tym męskiej omylności jeszcze z czasów chrystusowych i rzekomej kochanki Jezusa. Wbrew poważnej tematyce poruszonej przez pogrążoną osobistym bólem artystkę, album jest jej najbardziej przystępnym komercyjnie materiałem. Nie grając ofiary, i pomimo wrażliwości i delikatności, pokazuje tu swoją siłę oraz przyciąga lub odpycha niczym magnes… tylko zgodnie ze swoją wolą.
35. Kids See Ghosts – Kids See Ghosts (2018)
Trwająca ledwie 24 minuty kolaboracja między Kanye Westem a Kid Cudim, wieloletnimi współpracownikami i przyjaciółmi, których znajomość przeżywała w poprzedzających latach liczne wzloty i upadki. U pierwszego z nich zdiagnozowano zaburzenia afektywne dwubiegunowe, drugi zmagał się z depresją i myślami samobójczymi. Razem zmierzyli się ze swoimi demonami w życiu, ale i w siedmiu kompozycjach, które przemówią nie tylko do fanów hip hopu, ale także psychodelicznego rocka czy popu. To wielokolorowy album z licznymi eksperymentami w zakresie m.in. wokaliz, na którym dźwiękonaśladownictwo karabinu czy samplowanie Kurta Cobaina nie powinno nikogo dziwić. Droga obu panów do zobaczenia światełka w tunelu może nie była usłana różami, ale teraz to oni przekazują słuchaczom finalne „stay strong”.
34. The National – Boxer (2007)
Muzyka życiowo doświadczonych. Takiego albumu w pełni nie przyswoi 20-latek. Boxer wymaga bycia na etapie, na którym można powiedzieć, że trochę rozumie się już miłość, żal, a nawet śmierć. Lirycznie to podsumowanie zmarnowanych chwil, zmiażdżonych nadziei, apatia wieku średniego, a to wszystko posypane suchym, mrocznym poczuciem humoru. Nie ma tu żadnych fajerwerków, a nie zwracająca na siebie uwagi, spokojna, wielowarstwowa muzyka – klasyczna popowa symfonia przefiltrowana przez bezpretensjonalną indie rockową wrażliwość. Na jej tle posłuchać można poetyckich eskapad Matta Berningera, mamroczącego niczym po paru chlustach wina. Jego głęboki głos przeprowadza nas przez historię płomiennej relacji, która obrasta monotonią, a kończy obrzucaniem nawzajem rachunkami za czynsz. To także płyta o dowiadywaniu się, kim się jest, byciu bardziej samoświadomym i próbie zrozumienia motywacji innych ludzi.
33. Tyler, the Creator – Flower Boy (2017)
Flower Boy jest zdumiewającym i poetycko imponującym projektem. Tyler, the Creator stworzył najbardziej dojrzały, złożony emocjonalnie i interesujący pod względem muzycznym album w swojej karierze. Nie skupia się on już na byciu młodym gniewnym, co nie powstrzymuje go przed tym, by i surowe brzmienia zagościły na płycie. W większości jednak to muzyka kolorowa i bujna, miksująca gitary, fortepiany, smyczki i trąbki z huczącymi bębnami i basem tworzącym kręgosłup produkcji bogatej w aromatyczne rytmy. Flower Boy jest także autobadaniem uczuć, których doświadcza na tym etapie swojego życia, przede wszystkim samotności, a także frustracji, którą odczuwa w odniesieniu do swojej seksualności. Dzięki temu albumowi Tyler otwarcie kwestionuje rolę hip hopu, w szczególności negatywne stereotypy męskie, które agresywnie narzuca się młodym mężczyznom.
32. Johnny Cash – American IV: The Man Comes Around (2002)
Głęboko poruszający łabędzi śpiew jednego z najważniejszych wykonawców muzyki country w historii. Mając w dyskografii ponad 80 albumów, niesamowitym osiągnięciem jest, by najlepszym z nich był ten ostatni. Johnny Cash dokonał tego i szczyt osiągnął rok przed śmiercią wraz z The Man Comes Around. To zarazem najbardziej mroczna i ponura ze wszystkich płyt Casha. Poświęcona tematowi umierania, od umierającego człowieka. Każda piosenka bez wyjątku daje nam poczucie ostatniego tchnienia artysty, który powoli odchodzi. To smutne, ale jednocześnie piękne i genialne wydawnictwo. Jeden z najlepszych prezentów pożegnalnych, jaki muzyk może dać swojej publiczności.
31. Gorillaz – Demon Days (2005)
Demon Days to podróż przez noc, w której każdy utwór opowiada o konfrontacji z osobistym demonem. Jeśli to brzmi posępnie, spokojnie, Gorillaz nadal pozostaje zespołem kojarzącym się z pozytywnymi wibracjami, nawet jeśli Damon Albarn postanowił do swojego cyfrowego zespołu z pogranicza art popu i trip hopu zaszczepić nieco mroczniejszej tematyki. Tak, piosenki transmitują melancholię, ale nie robią tego kosztem słodyczy w brzmieniu. Na Demon Days sporo jest basu i gitary, ale także elementów orkiestrowych. Dla projektu do życia została powołana sekcja smyczkowa Demon Strings, a gościnnie występuje tu również chór gospel i chór młodzieżowy, nie wspominając o takich artystach jak De La Soul czy MF Doom. To wszystko wbrew logice nie tylko zagrało, ale dzięki postaciom wykreowanym przez Jamiego Hewletta zyskało własne życie.
30. Angelo Badalamenti & David Lynch – Mulholland Dr. (2001)
Najbardziej znamienita praca Angelo Badalamentiego obok muzyki do Twin Peaks. Lynch ma niezrównaną zdolność straszenia widza nieprzewidywalnością: w jednej chwili raczy go dziwnym humorem, w następnej przeraża czymś nie z tego świata, mrocznym i nieznanym. Część utworów bez upiornego, filmowego kontekstu przywołuje nostalgiczne wspomnienia, wręcz może podnosić na duchu czy zapraszać do tańca. Większość jednak to nastrojowy, mroczny ambient, jak tytułowy temat przewodni. To noirystyczne doświadczenie, w którym zło nigdy nie ujawnia się, a ciągle czai gdzieś za rogiem. Zarazem fantastyczna, sugestywna ścieżka dźwiękowa do jednego z najlepszych dzieł XXI wieku.
29. The Flaming Lips – Yoshimi Battles the Pink Robots (2002)
Pełny wrażliwości, neo-psychodeliczny, boleśnie piękny album koncepcyjny o śmiertelności i… walce z robotami. Taki, na którym zespół niespodziewanie wymyślił się na nowo jako dziwaczne wyobrażenie popowego zespołu, patrzącego na świat w zupełnie inny sposób niż reszta z nas, a który jest w stanie dotrzeć do serca każdej żywej duszy. Muzyka celebruje życie w całej swojej wyjątkowości. Yoshimi podnosi na duchu i koi kosmicznymi melodiami syntezatora i gitary, wspartymi nieziemskim, ale miękkim śpiewem Wayne’a Coyne’a. Pomimo tytułu i oprawy wizualnej, Yoshimi Battles the Pink Robots to bardzo melancholijny album, pełen pytań egzystencjalnych i z hymnem o tym, jak pewnego dnia przeminie każde z nas, a reszta świata ruszy dalej… i nie będzie w tym nic złego. To dzieło uniwersalne w swoim przekazie i intergalaktyczne w swoim zakresie.
28. Shoji Meguro – Persona5 Original Soundtrack (2017)
Kto by się spodziewał, że najlepszą płytą acid jazzową wszech czasów będzie ścieżka dźwiękowa z gry. Choć w zależności od nastroju można wyselekcjonować sobie około godzinki z tego 4-godzinnego kolosa, całość jest absolutnym diamentem jazz-funku i lounge’u – perfekcyjnym do jazdy samochodem, treningu czy po prostu słonecznego dnia spędzonego na mieście. To prawdziwe szaleństwo rytmów, które czasem porywa do skakania, a czasem odzwierciedla noce na ulicach Tokio… Jako całość, chcąc opisać Persona5 Original Soundtrack, można by się posłużyć słowem „efektowna”. Nie w afiszujący się sposób, ale z jak najlepszą intencją, nawet kiedy piosenki emanują ekstrawagancją.
27. Portishead – Third (2008)
Jedna z najbardziej ponurych płyt w historii. Zimne krajobrazy pozostają nieodłącznym składnikiem brzmienia Portishead z poprzednich płyt, ale dodatek ostrzejszych, industrialnych bitów sprawia, że Third jest zupełnie świeżą propozycją w ich katalogu. Podczas gdy poprzednio nawiedzony, eteryczny głos Beth Gibbons przesłaniany tasującymi, nastrojowymi pulsami elektronicznymi tworzył wizje zinternalizowanego bólu i udręki, Third zamieszkuje znacznie bardziej niebezpieczny teren. Skojarzenia z krautrockiem i bezosobowymi falami robotycznego hałasu są całkowicie uzasadnione. Momentami, gdyby nie niepowtarzalny głos Gibbons, można by uwierzyć, że słucha się zupełnie innego zespołu. To monochromatyczny obraz niekończącego się fatum i mroku, z głosem wokalistki będącej uosobieniem żalu, bólu i czarnej rozpaczy.
26. Keiichi Okabe & Keigo Hoashi – NieR:Automata Original Soundtrack (2017)
Zanim dotrzemy do ostatniej minuty tak dobitnie afirmującego życie soundtracku, czeka nas niemal 4-godzinna podróż: uspokajająca, czasami z nutą słodkiej goryczy, ale w większości otulona tajemniczością i potrzebą odkrywania. To różnorodna instrumentalnie i muzycznie ścieżka dźwiękowa do innowacyjnej w swojej wymowie gry. Idealna na lot samolotem, do nauki, relaksu i na piesze wycieczki po łonie natury. Głównymi instrumentami są tu fortepiany, smyczki i gitary umiejscowione w klimatach muzyki klasycznej z silnymi wpływami new age. Forma wyrazu rozpościera się od miękkich warstw akustycznych i stonowanych wokali po wybuchy orkiestrowych przebojów i potężne kobiece chóry, tworzące fantastyczną i epicką atmosferę. Większość tekstów została zaśpiewanych w fikcyjnym języku, co tylko dodaje produkcji wyjątkowości.
25. Opeth – Blackwater Park (2001)
Pragnąc posłuchać złowieszczego, ale melodyjnego progresywnego metalu, wystarczy sięgnąć po rewelacyjne Ghost Reveries od Opeth. Pragnąc posłuchać posępnego, ale łagodnego w formie, poetycko jesiennego progresywnego rocka, wystarczy sięgnąć po rewelacyjne Damnation od Opeth. A pragnąc posłuchać epickiego, ciężkiego, zimnego progresywnego metalu z wpływami death metalowymi, wystarczy sięgnąć po Blackwater Park… od Opeth. To najtrudniejszy w odbiorze z wyżej wymienionych albumów, a warto i o tamtych wspomnieć, bo będące na liście, najważniejsze dzieło Szwedów zdecydowanie nie każdy będzie w stanie dodać do swojej playlisty. To techniczny, nawet jeśli urozmaicony metal, wymagający „doświadczenia” w gatunku. Bogaty w liczne zmiany w prowadzeniu kompozycji, najwyższej klasy riffy i wokalizy Mikaela Åkerfeldta, rozciągające się od niebiańsko czystych po growl z tej drugiej parafii.
24. Arcade Fire – Funeral (2004)
Jeden z nielicznych przypadków, w których nadmierna ilość melodramy nie zaszkodziła sztuce. Pogrzeb jest w przeważającej części analizą tego, jak dziecko radzi sobie ze śmiercią rodzica lub bliskiego członka rodziny. Jest to album, który rejestruje koniec niewinności i początek wiedzy o świecie poza dziecinnymi grami i beztroską egzystencją. Objawienie, że wszystko musi umrzeć, że może zdarzyć się każdemu w dowolnym momencie i że może nie być życia pozagrobowego – napotyka szereg emocji, w tym gniew, zaprzeczenie, smutek, ale ostatecznie akceptację. Piosenki są ułożone na płycie w taki sposób, że przedstawiają postępy tych naturalnych reakcji, nie tylko w słowach, ale i muzyce: melodyjnym indie rocku; raz podnoszącym na duchu, o charakterze tryumfu czy nawet hymnu, innym razem melancholijnym i sentymentalnym. Bez wątpienia to najlepszy pogrzeb, na jaki wybierzecie się w życiu.
23. The Microphones – The Glow Pt. 2 (2001)
Niezgrabne dźwięki gitary, nie zawsze trafiające w punkt. Szeptane słowa wypowiadane przez kogoś, kto zza kotary patrzy na świat zewnętrzny. Wszystko to zarejestrowane magnetofonem na jednej ścieżce. Takie mało zachęcające skojarzenia nasunąć się mogą, słuchając płyty The Microphones. Jak to zazwyczaj w gatunku lo-fi indie bywa, jakość nagrania schodzi tu na drugi plan, a największą siłą niosącą całość, są emocje. The Glow Pt. 2 to introwertyczny epos w formie tradycyjnego popu nagranego w sypialni. Gdy już można się spodziewać, dokąd muzycznie zmierzają przepełnione krwią Phila Elvruma utwory, nagle melancholię przysłania surowy noise rock, albo abstrakcyjny, psychodeliczny folk.
22. Coil – The Ape of Naples (2005)
Ostatni album jednego z najbardziej pionierskich wykonawców muzyki elektronicznej, wydany już po śmierci Johna Balance’a. The Ape of Naples ogarnięte jest głębokim poczuciem żalu, które rezonuje na słuchacza. To mroczne, przygnębiające doświadczenie, przyprawione zimnymi, filozoficznymi i surrealistycznymi tekstami. Hipnotyczna, wręcz okultystyczna muzyka skąpana jest w tajemnicy i szaleństwie wynikającym ze świadomości zbliżającego się nieuniknionego, aż w końcu akceptacją zmarnowania życia. Osoby o mocniejszych nerwach mogą wyciągnąć z płyty więcej – może nawet przebijający się na niej co jakiś czas medytacyjny i oczyszczający charakter.
21. Weyes Blood – Titanic Rising (2019)
Mały brylant baroque popu, na którym jeden urzekający utwór przechodzi w kolejny, prowadzony przez malowniczy głos Natalie. To marzycielskie, popowe piosenki, napisane z perspektywy całego wszechświata i wszystkich żyjących na nim stworzeń, paradoksalnie indywidualne i intymne, przeszywające epickością i wszechobecnym romantyzmem. Świadoma artystka nie daje się porwać chęci przesycenia Titanic Rising licznymi środkami wyrazu, choć każda kompozycja ma swój charakter. Cechą wspólną jest ogólna melodyjność, eteryczność, ciepła tęsknota i poetycka sentymentalność, które razem składają się na bardzo dojrzały materiał. To także deklaracja naszych czasów: zyskanie świadomości, że żyjemy w rzeczywistości bez granic, nawet jeśli przestrzeń wokół nas pełna jest niejasnych znaczeń i nieprzewidywalności.
20. Akira Yamaoka – Silent Hill 2: Original Soundtrack (2001)
„W niespokojnych snach widzę to miasto… Silent Hill” – tak to się zaczynało i napawało nieopisanym strachem, którego częścią była muzyka Akiry Yamaoki. Na szczęście dla bardziej wrażliwych na ścieżce dźwiękowej pojawiły się tylko wybrane motywy, uwypuklając różnorodność dźwięków, zamiast stawiać na jednolitą, dark ambientową atmosferę gry. Szerokie spektrum stylów obejmuje alternatywny rock, ambient, industrial, trip hop, a nawet heavy metal. Silent Hill 2 ma zarówno ciemną, jak i jasną stronę – reprezentuje tak rozpacz, jak i nadzieję, nienawiść i miłość. Muzyka często naprzemiennie łączy te dwie skrajności, tworząc miękkie, marzycielskie i surrealistyczne wrażenie, że łatwo jest zacząć kwestionować zaufanie do własnych zmysłów.
19. Have a Nice Life – Deathconsciousness (2008)
Pogrążone w pogłosach i ukryte pod warstwami gitar obciążonych sprzężeniem zwrotnym, Deathconsciousness to wyprodukowane chałupniczymi metodami arcydzieło lo-fi. Album zaczyna się eterycznie, kojarzy z zasypianiem, wprowadzając słuchacza do mrocznych, majaczących arcydzieł, w których uwagę zwraca głęboki bas i nawiedzony wokal. Zapierające dech w piersiach harmonie unoszą się nad falami zniekształceń i dudniącym echem bębnów. To muzyka do nocy pełnej kontemplacji i głębokich przemyśleń. Nagranie, które prosi się o odtworzenie, gdy jesteś w samotności, ale nie pozwala na użalanie się nad sobą; zamiast tego jest uspokajające i oczyszczające.
18. Porcupine Tree – In absentia (2002)
In absentia to jeden z najbardziej przystępnych albumów współczesnego rocka progresywnego i to pomimo, że Steven Wilson zmienił przy jego okazji dynamikę zespołu, mocno wykorzystując najbardziej wyrafinowane elementy cięższych gatunków. Porcupine Tree znalazło w nich źródło kreatywności i ewolucji muzyki rockowej. Koncepcja płyty luźno została zainspirowana historiami seryjnych morderców. Brzmi złowrogo, ale na tle przejrzystej produkcji, bogatych i dopracowanych kompozycji, wyśpiewywane są słowa, które dzięki inteligentnym metaforom nie noszą sobą tych oczywistych inspiracji. Pejzaż dźwięków reprezentuje niezliczoną ilość emocji, w tym platoniczną miłość do pociągów, żal związany ze stratą czy zrozumienie wewnętrznej próżni. Ta muzyka jest odą do utraty niewinności, splątaną eteryczną i misterną atmosferą, a budującą potężne doświadczenie, otwarte do interpretacji przez każdego słuchacza.
17. Nick Cave and The Bad Seeds – Skeleton Tree (2013)
Na płytach Nicka Cave’a pomimo ogólnej melancholii zazwyczaj mieliśmy do czynienia z bardziej intensywnymi momentami. Na ich tle Skeleton Tree jest nad wyraz cichym i spokojnym albumem. Większość materiału została napisana przed śmiercią syna Nicka, jednak niewątpliwie wydarzenie to miało znaczący wpływ na przebieg sesji nagraniowych. Biorąc to pod uwagę, godna podziwu jest siła, z jaką artysta prowadzi nas przez tych osiem kompozycji. Tragedia jest tu tylko punktem na drodze do światła, w którym głos Cave’a otwiera się i daje poczucie nadziei. To niezachwiane, cierpliwe i spokojne badanie straty sprowadza się do tego, że nawet gdy śpiewa o rzeczach trudnych, przypomina to bardziej modlitwę do boga niż bezradny lament. To odważne wykonanie łączy się z szeroką gamą kilkunastu instrumentów, głównie smyczkowych i klawiszowych, wspartych dozą elektroniki. Każdy dźwięk jest tu jednak wyważony, oszczędny i nałożony z delikatnością, rozciągając się w czasie. Skeleton Tree to piękny i pełen szacunku, niemal formalny produkt uboczny strasznych okoliczności w jakich został zarejestrowany.
16. Swans – To Be Kind (2014)
Wejście w dyskografię Swans z dwugodzinnym To Be Kind zdecydowanie nie jest najłatwiejszym sposobem na bliższe zaznajomienie się z projektem Michaela Giry. To pełna dziwnych wokaliz, absurdalnie głośna i chaotyczna produkcja z ciągnącymi się w nieskończoność drone’owymi fragmentami. Mało kto jednak śmie stwierdzić, że jakiś zespół w XXI wieku zrobił więcej dla eksperymentalnego post-rocka niż Łabędzie. Gira nie bierze jeńców, serwując słuchaczom nieustanne, hipnotyczne crescendo, w którego intensywność słuchacz daje się wciągnąć niczym w tornado. Kakofonia wysokich dźwięków gitar czy demoniczny pisk elektroniki to dla Swans jak kolejny dzień w biurze, a to wszystko w ramach naprawdę bardzo silnie ustrukturyzowanej rytmicznie całości. To Be Kind to twórczy powiew świeżości w muzyce rockowej i choć jego klimat to raczej pozycja dla zaawansowanych, nie warto z niej rezygnować.
15. Daft Punk – Discovery (2001)
Jeśli nienawidzisz tej płyty, prawdopodobnie nienawidzisz też dobrej zabawy. Oto Discovery, odpowiedzialne za więcej spalonych kalorii niż jakikolwiek inny album w historii i skazany na już prawie 20 lat bycia na szczycie najważniejszych dzieł french house’owych wszech czasów (z możliwością dalszego królowania). Pierwsze dni lata powinny tak się zaczynać: niebieskie niebo, lekko palące słońce, optymizm w powietrzu i Discovery na głośnikach i słuchawkach. To idealny punkt startowy do poznawania muzyki elektronicznej, jeśli do tej pory słuchało się głównie popu i rocka. Tworząc swoje brzmienie Daft Punk nie odchodzi daleko od tych gatunków, a jednak kreuje tak specyficzne brzmienie, że nie da się go pomylić z żadnym innym wykonawcą na scenie. Album jest pełen pulsujących syntezatorów, fantastycznych beatów, sampli, wokali i melodii. Jest chwytliwy i docenisz go nawet wtedy, jeśli w klubie zajmujesz się co najwyżej podpieraniem ścian.
14. Sigur Rós – ( ) (2002)
Tam, gdzie większość albumów wydaje się mieć prostą myśl przewodnią, () nie proponuje słuchaczowi niczego. Album Sigur Rós nie ma z góry zaplanowanego znaczenia, piosenki nie mają tytułów, ani tekstów, choć obecne są wokalizy, które tworzą dźwięki przypominające ludzki język. Słuchacz zaczyna więc podróż przez album z pustą kartą – przygotowaną i czekającą na wypełnienie. Dlatego też może czarować przy każdym odsłuchu kolejnymi skojarzeniami i wyobrażeniami. Jako podstawę emocji można jednak obrać kojącą melancholię, a biała okładka większości może skojarzyć się z zimowym charakterem kompozycji; śniegiem sięgającym po horyzont, którym otoczony jest słuchacz. Eteryczny głos pasuje do medytacyjnego charakteru całości. To też dobra płyta na chwile chęci wejścia w siebie lub obserwowania otaczającego świata.
13. Interpol – Turn On the Bright Lights (2002)
Turn On the Bright Lights to jeden z tych albumów, które najlepiej uosabiają poczucie niepokoju pierwszej dekady XXI wieku. To także płyta kryjąca w sobie wiele poczucia winy, żalu, wstydu, niedopasowania i bólu, z którymi utożsamiać mogą się przede wszystkich zagubieni młodzi dorośli. Słuchanie w tle płyty może budzić mylne wrażenie, iż jest to neutralny lirycznie, rockowy album. Po bliższym przyłożeniu ucha okazuje się, że to jednak nastrojowe dzieło z głębokim poczuciem smutku i wyrzutami sumienia, będących dziełem głosu Paula Banksa. To post-punkowy album, którego doskonale słucha się późno w nocy, jadąc przez miasto. Interpol porywa, ze stylem i elegancją zabierając słuchacza na ciemniejszą, prawdziwszą stronę betonowej dżungli, pełną brudu i rozpaczy.
12. Björk – Vespertine (2001)
Björk w XXI wiek weszła z albumem nagranym z niezachwianą pasją i troską, bogatym w emocjonalne teksty i piękne dźwięki. To płyta balansu. Dla każdej pieśni wypełnionej duszącym bólem znajdzie się uzdrawiający równoważnik, zapewniający duchowy spokój. Pokazuje też, że miłość może być czymś więcej niż tylko chwilowym porozumieniem i żądzą jednostek. Miłość polega na byciu w harmonii z ludźmi, miejscami i rzeczami w życiu. Sama muzyka emanuje nadzieją i pokojem. Elektroniczne elementy współgrają z harfami, smyczkami, anielskim śpiewem chóru, a nawet dźwiękami pozytywki – wszystko malowane zimowymi pędzlami. Co ciekawe, Björk, aby stworzyć większość piosenek na tym albumie, wykorzystała bibliotekę mikrodźwięków, na przykład tasowania kart czy pękania lodu. Vespertine uczy, że intymność może być tak samo pociągająca w muzyce jak wielki gniew lub straszny smutek.
11. Brand New – The Devil and God Are Raging Inside Me (2006)
Najważniejszy album emo w historii gatunku. W całości skupia się on na sytuacjach przygnębiająco-beznadziejnych: od spieprzonych związków i przyjaźni, po śmierć i strach, co może nastąpić po niej. The Devil and God Are Raging Inside Me to autorefleksyjny portret życia i wszystkich złych rzeczy, które przychodzą wraz z nim. To emocjonalnie głębokie spojrzenie na religię, uczucia, samotność, izolację, seks, przemoc, niepokój i ból, który można poczuć dzięki błyskotliwemu liryzmowi Jessego Lacey’a. Dzieła dopełniają mistrzowskie dźwięki gitary. To płyta przede wszystkim dla nadwrażliwców, ale muzycznie docenić powinien ją każdy fan rocka. Współczucie dla siebie nigdy nie brzmiało tak dobrze.
10. Radiohead – In Rainbows (2007)
In Rainbows to album, który charakteryzuje się dużą artystyczną wolnością i figlarnością. Znany u Radiohead, muzyczny nastrój paranoi, ustąpił relaksowi. A to pomimo tego, że teksty są klasycznie neurotyczne i niepokojące. Płyta brzmi, jak by została nagrana z ogromną łatwością i w stanie absolutnej czystości ducha. Podobnie jak syreni śpiew, z każdą chwilą wciąga słuchacza głębiej w swoje pełne tajemnic wnętrze. Gitary tworzą delikatne melodie, a całe tło zaskakuje lekkością i miękkością. To także elegancka i bezpośrednia produkcja, mieszcząca się w ramach muzyki popularnej i lekko naginająca je na zasadach ustalonych przez zespół, tworząc zmysłową ucztę dźwięków, wrażeń i możliwości.
09. Mastodon – Crack the Skye (2009)
W 2009 roku Mastodon do swojego sludge metalowego brzmienia dorzucił mocne elementy psychodelii i progresji, by stworzyć kosmiczną epopeję Crack the Skye. Dziwaczność przejawia się tutaj tak w muzyce, jak i tekstach. Melodyjna produkcja bogata jest w nieszablonowe, techniczne kompozycje z zapadającymi w pamięć riffami i wokalami aż trzech członków zespołu, w tym perkusisty, Branna Dailora, którego emocjonalny występ związany jest z genezą powstania krążka. Choć bowiem dosłownie Crack the Skye jest absolutnie szaloną historią podróży astralnej, ta rzeczywista jest związana z samobójstwem 14-letniej siostry Branna o imieniu Skye. Część narracji mówiąca o ratowaniu jej, stanowi piękny przekaz walki o siebie i swoje życie. To wszechogarniający, mocny i pełen pasji album, który pomimo trudnego tematu – podtrzymuje na duchu.
08. Burial – Untrue (2007)
Untrue może stanowić perfekcyjne tło do próby znalezienia drogi z klubu do domu w środku nocy i nadziei, że kolejny dzień zostanie odwołany. Wyraża zarówno dużo miłości: dla Ziemi, gwiazd i przestrzeni wokół, która jest naszą kolebką. To muzyka miejska, z całym brudem ulic, dziurami w nich i wypełniającym je deszczem. To kawa w dłoniach, bas zalewający błony bębenkowe i anielski głos w głowie. To zniekształcone sample R&B, winylowe trzaski i inne dźwięki, a to przygnębiające, a to afirmujące życie. To album organiczny, a przecież całkowicie elektroniczny – szczytowe dzieło Buriala.
07. System of a Down – Toxicity (2001)
XXI wiek. Fantazja i rzeczywistość walczą codziennie na śmierć i życie. Gwiazdy unikając odpowiedzialności za przestępstwa, stają się idolami tłumu. Jednocześnie więzienia są przepełnione ludźmi, którzy nie załapali się na pociąg do pokrycia się blichtrem i blaskiem. Wszechobecna korupcja. Indoktrynacja korporacji buduje tożsamości, do których mamy dążyć. Religia nikogo nie uratuje – jest częścią systemu. Niewielu widzi, co znajduje się za maską rzekomych wartości kulturowych, generujących strach. A przecież dopiero za tydzień będzie 11 września 2001… Ukazuje się Toxicity. Czterech muzyków pochodzenia ormiańskiego dokonuje niemożliwego, łącząc bliskowschodnią muzykę taneczną, hardkorowo zabarwione riffy, mocne, choć często absurdalnie brzmiące wokalizy, w niekonwencjonalne, dziwaczne struktury piosenek. Te potrafią szybko zmieniać kierunek od melodyjnego śpiewu po nagłe krzyki – czyste szaleństwo i ADHD panów brzmiących, jakby mieli naprawdę zły dzień. Wbrew pozorom ta jazda kolejką górską z System of a Down to jeden z najprostszych sposobów wejścia we współczesny metal. Żyj szybko, niestety umieraj młodo i w czasie apokalipsy słuchaj tej maniakalnej, uderzającej i intensywnej płyty.
06. Kendrick Lamar – To Pimp a Butterfly (2015)
Nawet kiedy staramy się być najlepszymi wersjami siebie, czujemy niepewność. Ta może wyzwolić w nas najciemniejsze z emocji i negatywnych myśli. To niezadowolenie można rozładować na różne sposoby. Jedni udają, że go nie ma, na przeciwnym biegunie są ci, których doprowadza to do zbrodni. Każde jednak z tych działań miało powód i pokazuje, jak melancholia rządzi światem. To Pimp a Butterfly to hip hopowa praca psychoanalityczna, która mogłaby być inspirowana tekstami Dostojewskiego, zadająca pytania o to, dlaczego pewne rzeczy się wydarzają, jak poradzić sobie z brzydotą codziennego życia i zanieczyszczeniem negatywnością. Raper porusza także temat wpadania w hedonizm jako narzędzia eskapizmu, konsekwencji instytucjonalnego rasizmu i atakuje bigoterię. Każda piosenka na płycie jest przemyślana, prowokująca i przesuwa granice. Opierając się na różnorodnych źródłach muzycznych, od hip hopu z zachodniego wybrzeża po jazz i funk, Kendrick stworzył dzieło bezprecedensowe pod względem energii i ambicji. Spoglądając w przeszłość, zrobił dla muzyki krok do przodu.
05. Queens of the Stone Age – Songs for the Deaf (2002)
Queens of the Stone Age na Songs for the Deaf połączyło brudne, niskie tonowo brzmienie Kyuss z wpadającym w ucho alternatywnym rockiem. Nie ma tu wielu magicznych sztuczek. Album jest triumfem w powrocie do podstawowej, prostej, minimalistycznej muzyki, zaprojektowanej tak, aby dobrze się przy niej jeździło (w fantazjach popijając Jacka Danielsa o zachodzie słońca), skakało i machało głową. Niby banał, ale mięsiste riffy kradną tu show w każdym kawałku, układając się w absolutnie niezapomniane melodie. Josh opętańczo skrzeczy i misternie śpiewa, nie siląc się na wymyślne rozwiązania. Wie też, kiedy ukryć się w cień i dać pole do popisu kolegom. To zabawny, wielce satysfakcjonujący album i choć nie jest przełomowy, rewolucyjny, ani nie porusza nie wiadomo jak istotnych tematów, to jeden z najbardziej solidnych i bezpretensjonalnych krążków rockowych w nowej historii.
04. The Mars Volta – De-Loused in the Comatorium (2003)
Fascynujące połączenie gatunków post-punkowych z prog rockiem, space rockiem, jazzem, dubem i rockiem latynoskim, nie wspominając o wokalu, który może skojarzyć się z hair metalem lat 80. Koncept De-Loused In The Comatorium opowiada o mężczyźnie, który próbuje popełnić samobójstwo przez przedawkowanie morfiny, zapada w śpiączkę i razem z nim nurkujemy w jego maniakalnej podświadomości. Po przebudzeniu odkrywa, że jest niezadowolony ze świata realnego i ostatecznie odbiera sobie życie. I choć osobiście częściej wracam do monumentalnie złożonego Frances the Mute, to surrealistyczny, abstrakcyjny debiut zespołu jest jego carte-de-visite. Dźwięki malowane są energicznie w formie psychodelicznej zabawy, a utwory wielokrotnie zmierzają w stronę jammowania zamiast uporządkowanej struktury. To album o niesamowitej liczbie szczegółów technicznych, radykalną innością udowadniający, że w muzyce nadal nie opowiedziano wszystkiego.
03. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy (2010)
Kanye West zapracował sobie na metkę egocentrycznego… ekhem, rapera. My Beautiful Dark Twisted Fantasy jest reakcją na coraz większą nagonkę mediów na jego osobę. I tak, jest egocentryczny, ale też pokorny czy autoironiczny. Mówi o przedawkowaniu blichtru i blasku, bogactwie i dekadencji życia celebrytów. Wychwala pornografię, jednocześnie nie kryjąc emocjonalnej pustki. Produkcja płyty jest co najmniej imponująca. Poza samym Kanye, brało w niej udział 16 (!) producentów, choć wiadomo kto był tu przez cały czas szefem. Dzieje się tu niewyobrażalnie dużo, ale w żadnym momencie nie jest to irytujące, a muzyka nie jest „zagracona” niepotrzebnymi wstawkami. Bez wątpienia jest to album, który jeszcze przez wiele lat będzie podręcznikiem dla aspirujących producentów muzyki pop.
02. Tool – Lateralus (2001)
Tool w swojej najbardziej wyrafinowanej, filozoficznej i mistycznej formie, osiągający szczyt biegłości technicznej. Lateralus to epickie, transcendentalnie piękne doświadczenie, na którym każdy ton okazuje wyjątkowość. Głos Maynarda jest pełen emocji i siły, a każdy członek zespołu precyzyjny w wyrażaniu siebie. Znaczącą rolę w strukturze muzycznej odegrała święta geometria, na czele z ciągiem Fibonacciego, przez co każdy rytm lub riff ma dodatkowe znaczenie. Pod względem merytorycznym Lateralus ma odwagę osiągnąć poziom, który niewiele dzieł dowolnego rodzaju sztuki postanowiło dotknąć. Prowadzi słuchacza przez różne kwestie, od frustracji dogmatem i ignorancją, po rozpacz i pustkę, a wraz z postępem albumu coraz głębsze oświecenie. To arcydzieło w swojej lidze progresywnego metalu, ale nikt nie powinien ignorować tej muzyki dla ciała, umysłu i ducha.
01. David Bowie – ★ [Blackstar] (2016)
David Bowie dorastał w głębokiej miłości do jazzu, a mimo to powzięła go mroczna magia rock’n’rolla. Ten muzyczny kameleon nagrywając albumy w licznych gatunkach, swoje jazzowe kwalifikacje postanowił wykorzystać dopiero tutaj. Słowem, najlepsze zostawił na koniec. Współpracy nie odmówiłby mu nikt, ale zdecydował się na nagranie z ludźmi, którzy siedzieli w awangardzie i byli bliżej bardzo niszowej publiczności artystycznych dziwaków niż produkcji popowych hitów. Dwa dni po premierze Bowiego już nie było z nami i okazało się, że nawet ze swojej śmierci potrafił uczynić nieprawdopodobny performance. Mylą się jednak ci, którzy uważają, że ta płyta jest tak wspaniała przez kontekst odejścia autora z tego świata. To potężne i eleganckie, choć bardzo kompaktowe dzieło; uderzające i pozostające na długo w sercu. Egzystencjalne, poruszające, momentami desperacko smutne, ale i oczyszczające czy nawet zabawne, pomimo poczucia ostateczności unoszącej się w powietrzu. Surrealistyczne i tajemnicze teksty nagle stały się proste i oczywiste. Misja Majora Toma uległa zakończeniu. Oddawał wszystko muzyce i nam… aż nic nie zostało. Na szczęście dzięki tym piosenkom jego głos nigdy nie zniknie na zawsze.