Jak większość naszych rodaków, tak i ten pracuje na dwa etaty. Z jednej strony Janusz L. Wiśniewski jest uznanym i poczytnym autorem znanym przede wszystkim z kultowej ?S@motności w sieci?. Z drugiej strony jest on również doktorem habilitowanym chemii, prowadzi badania i wygłasza prelekcje, z których ostania miała miejsce na konferencji popularnonaukowej TEDxPoznań. W wywiadzie dla Magazynu T3 rozmawiał o swojej nowej książce ?Na fejsie z moim synem?, klątwie sukcesu ?S@motności w sieci? oraz życiu, którego jest ciągłym bacznym obserwatorem.
Nieczęsto zdarza się spotkać człowieka biegłego zarówno w naukach ścisłych, jak i literaturze. Co Pana skłoniło do napisania tak osobistej książki, z matką w roli głównej?
20 kwietnia 2011 roku moja mama, gdyby żyła, obchodziłaby kolejne urodziny. Dokładnie tak jak Adolf Hitler. Zawsze byłem do niej bardzo przywiązany. Stwierdziłem więc, że trzeba jakoś ją utrwalić w tych nowoczesnych gadżetach. Wpadłem na zupełnie surrealistyczny pomysł założenia jej tego dnia profilu, choć nie ma jej ze mną od 1977 roku. Wtedy nie było jeszcze zwykłych telefonów, o komórkach nie wspominając. Gdyby mogła, pewnie skontaktowałaby się ze mną ? w dzisiejszych czasach prawdopodobnie przez Facebooka. Zacząłem pisać w jej imieniu wiadomości do mnie. Wtedy jeszcze nie był to „temat na książkę”, ale z biegiem czasu materiału robiło się coraz więcej, a ja dalej chciałem patrzeć jej oczami na współczesny świat.
Dlaczego umieścił ją Pan w piekle?
Miałem bardzo fajną mamę: otwartą, ciepłą, nowoczesną jak na tamte czasy, ale piekło to właśnie jej miejsce. Miała bardzo grzeszne życie ? trzech mężów, dwójkę nieślubnych dzieci. Była ofiarą ostracyzmu ze strony Kościoła oraz rodziny. Musiałem ją tam umieścić, bo gdyby nie to, to co by inni ludzie powiedzieli?
Musiał Pan dobrze znać swoją mamę. W książce ocenia ona np. Woody’ego Allena, mimo że nie miała szansy poznać jego filmów.
Rozmawiałem z moją matką zawsze dużo. Na pewno gdyby żyła w czasach filmów Allena, to bardzo by je lubiła i rozmawialibyśmy o nich. Znam jej poczucie humoru, uwielbienie ironii i sarkazmu. Wiem, kto jej imponował. Niewątpliwie chciałaby mieć z Woodym Allenem dziecko, gdyby tylko mogła.
Mama jest tu najważniejsza, jednak pojawia się więcej znanych postaci…
Najważniejsze są rozmowy, to, co ona myśli, choć jej otoczenie jest istotne, choćby ze względu na komentarz na jego temat. Jest giełda, zebrania integracyjne. Jest projekcja małego świata. Spotyka Marię Skłodowską-Curie, za której umieszczenie w piekle też mi się może oberwać. Jednak ona była nimfomanką i wszyscy o tym wiedzą, choć trudno o noblistce mówić to tak otwarcie.
Do piekła trafia także Osama bin Laden. Poza tym, że jest Pan pisarzem, ma Pan także magistra z fizyki. Wierzy Pan w popularną teorię spiskową niektórych fizyków, wg której 11 września mieliśmy do czynienia z autozamachami?
Nie wierzę w to, że człowiek mógłby być aż tak zły. To wynika bardziej z moich przekonań etycznych niż bycia naukowcem. Te fakty mnie nie przekonały.
A propos bycia naukowcem: czy sposób wytrącania DNA z krwi zawarty w książce jest prawdziwy?
To nie spróbował Pan jeszcze?
Wczoraj skończyłem dopiero czytać książkę.
Proszę spróbować i pokazać swojej kobiecie DNA ? to bardzo romantyczna sprawa.
W Pana książkach często można zastanawiać się, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna Pana doświadczenie naukowe.
I tak ma być, żeby Pan nie wiedział. Oczywiście to, co mówi Wojaczek do Plath w książce, jest wymyślone, ale na podstawie ich biografii brzmią one bardzo prawdopodobnie. Jednocześnie wiele momentów faktycznie bierze się z mojego doświadczenia jako fizyka, chemika i informatyka.
Dużo w książce jest też o religii i Jezusie „Celebrycie”. Nie jest Pana zdaniem ciężko łączyć bycie naukowcem z byciem osobą wierzącą?
Ja jestem wierzącym w Boga fizykiem. Profesor kosmologii i teologii, ksiądz Michał Heller, odbiorca nagrody Templetona, największej nagrody za łączenie najróżniejszych ideologii ludzi wierzących i niewierzących, jest absolutnie przekonanym w istnienie Boga człowiekiem, a jednocześnie wybitnym kosmologiem. Nie ma póki co żadnego powodu, by twierdzić, że nie było jakiejś siły sprawczej, która doprowadziła do Wielkiego Wybuchu. Może to była ręka tego wielkiego programisty? Choć ja nie postrzegam Boga jako jednostki, uważam go raczej za siłę sprawczą.
Wiara to jedno, a Pana matka była antyklerykałem.
Tak, częściowo zapewne ze względu na doświadczenie dużej ilości ostracyzmu ze względu na swoje życie. Mnie i brata nie chciano ochrzcić. Później nie dostawaliśmy komunii. Jednocześnie mama wbijała w ścianę krzyżyki i uczyła nas pacierzy. Z Bogiem nie miała na pieńku, tylko z księżmi. A przepraszam, czy ta tematyka religijna może kogoś oburzyć? Wczoraj dostałem krytyczny mail od osoby, która lubi czytać moje książki i powiedziała, że wyrzuciła ją, bo robię z Boga Big Brothera, który rzuca granat i mówi „bawcie się”.
Jeżeli to wzbudza kontrowersje to dobrze, bo pobudza do myślenia i zastanawia. Przynajmniej większość. Pozostali przynajmniej „odkują się” na aukcji internetowej.
To dobrze, że Pan tak myśli. Poza tym to pewna forma prowokacji, że osoba niezwykle religijna, nieomal dewotka, trafia do piekła. Tak samo przeciwko Bogu nie miał nic bardzo racjonalny człowiek, profesor Kołakowski, filozof, który był religijny. Napisał książkę „Jeśli Boga nie ma?”. Zadaje w niej jako ateista pytania Kościołowi i wierze, mimo że sam jest wierzący.
W „Na Fejsie z moim synem” pojawił się również motyw marihuany. Ostatnio dyskusja na temat tzw. miękkich narkotyków jest w Polsce ponownie na czasie. Co Pan sądzi na ten temat?
Na konferencji popularnonaukowej TEDxPoznań mój ostatni wykład miał tytuł „Czy miłość to tylko neuropeptyd?” Starałem się udowodnić, że to uczucie to tylko peptydy, czyli łańcuch aminokwasów. Ludzie zakochani mają w głowie całą masę narkotyków. Stwierdzono nawet u nich aktywność receptorów substancji czynnej w marihuanie, czyli cannabis, o 1500 razy większą niż u ludzi niezakochanych. Dlatego Don Juan był takim miłosnym junkie. Problem jego polegał na tym, że wywoływał w sobie te substancje nieustannie przy wielu kobietach, bo gdyby to się działo tylko przy jednej ? byłby absolutnie bohaterem romantycznym szanowanym przez wszystkie teściowe.
Więc radzi Pan ogólnie: lepiej kochać niż palić?
Zdecydowanie. Problem w tym, że po pewnym czasie koncentracja tych peptydów spada, co jest powodem wielu rozwodów. (śmiech) Na pocieszenie informuję, że szkodliwość palenia marihuany jest dużo mniejsza niż substancji zawierających nikotynę. W wielu przypadkach ma także działanie terapeutyczne. Ja nie jestem przeciwnikiem marihuany. Co innego w przypadku ciężkich narkotyków, które uzależniają bardzo szybko i są kryminogenne. Najmniej problemów z narkomanią jest w Holandii, bo jest najbardziej liberalna. U nas również najwięcej alkoholu piło się w czasach prohibicji.
Pana nowa książka ukazała się na rynku polskim wcześniej w formie audiobooka niż w wersji papierowej. Należy Pan do tych nielicznych pisarzy, którzy nie tylko wzbraniają się przed nowymi technologiami, ale je propagują?
Oczywiście lubię klasyczne książki. Jestem przywiązany do tej formy wydawniczej, ale nie mam nic przeciwko elektronicznej wersji. Jedyne co mnie martwi to fakt, że już nie mogę tak często podglądać tego, co czytają ludzie, których mijam. Na moim ostatnim urlopie na międzynarodowej plaży w Tajlandii, na 40 osób 3/4 z nich używało czytników e-booków. Nie mogę ich jednak winić, sam wziąłem ze sobą iPada, gdyż oszczędzam dzięki temu kilka kilogramów bagażu. Natomiast jeśli mogę, to zawsze sięgnę po książkę papierową. Te światy powinny istnieć ze sobą równolegle. Często też zaczynam jakąś książkę czytać w wersji elektronicznej tylko po to, by przekonać się, czy warto kupić papierową.
Co Pan sądzi o głosach mówiących o upadku czytania?
Pracuję naprzeciwko terenów targowych we Frankfurcie nad Menem. Każdego października odbywają się tam największe na świecie targi książki. Dziwię się tym lamentom, bo z roku na rok widzę tam więcej wystawców, więcej zwiedzających i więcej książek. Owszem, coraz więcej jest także książek elektronicznych, ale na pewno nie spowoduje to upadku czytelnictwa.
A co z udostępnianiem książek w Internecie i piractwem?
Brałem udział w dyskusji na łamach Gazety Wyborczej na temat planów Google skanowania i udostępniania książek w Internecie. Dyskusja skończyła się tym, że jako jedyny to popierałem, mimo że w Rosji jest około stu portali, z których można ściągnąć nielegalnie moje książki. Co ciekawe, wielu ludzi wysyła do mnie maile, pisząc mi o tym, że właśnie pobrali z nich coś mojego. Nie mają żadnego problemu z tym faktem. Udało mi się po długich wysiłkach wydawnictwa wycofać moje książki z jednego z nich, ale później stwierdziłem, że to taka donkichoteria. Ostatecznie ? kto ma kupić książkę i tak to zrobi. Nie pomoże zamykanie portali, ACTA czy cokolwiek innego.
Jesteśmy pięć lat po ekranizacji „S@motności w sieci”. Film spotkał się z dużą dozą krytyki Pana fanów. Jak Pan z perspektywy czasu ocenia to dzieło?
Doskonale wiem o tym, co myślą o ekranizacji fani książki, gdyż po premierze filmu wszystkie maile nie spływały do reżysera, Witolda Adamka tylko do mnie, gdyż on w przeciwieństwie do mnie nie upublicznił swojego adresu mailowego w Internecie. Lubię statystykę i mogę powiedzieć, że na chwilę obecną 83% ludzi wypowiadało się negatywnie o tym filmie. Osobiście mam atak schizofrenii, gdy o nim mówię, gdyż uważam, że jest to świetnie zrealizowany obraz: technicznie, montażowo. Adamek jest moim zdaniem najlepszym polskim operatorem filmowym. Jest też świetna muzyka, wspaniałego skandynawskiego jazzmana ? Ketila Bjornstada. Jest para najpopularniejszych wtedy aktorów: Cielecka i Chyra. Była to również ostatnia rola Elżbiety Czyżewskiej. Są przepiękne krajobrazy w Nowym Orleanie i Paryżu. Były duże pieniądze na ten film?
Ale?
Ludzie nie szli oglądać dzieła filmowego, tylko chcieli się tak wzruszyć jak przy książce, popłakać. Kobiety zaciągały do kina swoich facetów, którzy nie czytają książek i w międzyczasie musiały opowiadać tym facetom, o co chodzi, bo film niestety nie oddał mojej książki, nie oddał emocji. Skupił się natomiast na obrazach. Dlatego nie mogę powiedzieć jednoznacznie, że nie podobała mi się ta ekranizacja lub jej nie lubię. Jest po prostu taka, jaka jest.
Czy kampanię promującą Telekomunikację Polską z Sercem i Rozumem postrzega Pan jako podkradanie Pana pomysłu z „S@motności?”?
Moje pomysły bardzo często się kradnie i nikt o tym nie mówi. Wiem, że Serce i Rozum pochodzą z tej książki, ale taki pomysł oficjalnie mógł mieć ktokolwiek inny, więc jest to nie do udowodnienia. Kynologiczna gazeta o psach również wykorzystała moje słowa „Boże, pomóż mi być człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies”. Z kolei reżyserka serialu „Usta usta” wprowadziła do filmu parodię mnie jako pisarza Śliwińskiego romansującego z niezliczoną liczbą kobiet. „S@motność?” stała się więc w pewnym momencie obiektem, który przeszedł do historii, z którym jestem kojarzony. Wydawnictwo Świat Książki, gdy zrobiło wielki banner „Bikini”, to nie napisano, że jest to nowa książka Janusza Leona Wiśniewskiego, tylko nowa książka autora „S@motności w sieci”. Muszę żyć z tym specyficznym tatuażem. Może „Na Fejsie?” trochę go przypudruje.
Jimmy Page powiedział kiedyś, że jeśli jest coś, czego żałuje, to jest to nagranie „Stairway To Heaven”. Ma Pan podobne odczucia w stosunku do swojej najpopularniejszej książki?
Trochę żałuję, zwłaszcza, że zmieniła moje życie osobiste w negatywny sposób. Przez bliską mi kobietę była postrzegana jako historia autobiograficzna, co było nieprawdą. Kobiety jednak potrafią doszukiwać się takich rzeczy. Z drugiej strony bez tej książki nie istniałbym, nie byłoby tego wywiadu. Byłbym dalej spełnionym naukowcem z doktoratem z informatyki i habilitacją z chemii, ale w świecie literatury nie istniałbym w ogóle. Zamiast tego siła tej historii promieniuje nawet teraz po tych 10 latach. Niedługo ukaże się w księgarniach w Chinach, a ostatnio podpisałem umowę o jej ukazanie się w Rumunii. Rosjanie chcą zrobić jej czteroodcinkową adaptację. Tam zresztą jest to bestseller od dawna, a zrealizowana z ogromnym rozmachem na jej podstawie sztuka nie schodzi z afisza teatru Baltijskij Dom w St. Petersburgu od 20 lutego 2009 roku. Z polskich Empików książka też nie znika, jest to więc niewątpliwy fenomen.
A czas płynie? Uważa Pan, że Internet był fajniejszy w czasach ICQ i IRCa czy teraz, gdy jest Facebook i Twitter?
Faceci w moim wieku zawsze uważają, że to, co było 10?20 lat temu, było piękniejsze. Ale z drugiej strony komunikacja jest teraz o wiele szybsza. Jeśli ktoś przenosi całe swoje życie na media socjalne, to jest to złe, ale technologicznie uważam, że te zmiany są korzystne. Każdy może dokonać swojego wyboru: czy jest na Facebooku, czy nie. Poza tym jest to fenomen socjologiczny, że 890 milionów ludzi weszło na stronę internetową, założyło tam konto i ma swoje profile. A to tylko jedna taka sieć. Ja jestem również na innej: vkontakte.ru, gdzie jest 100 milionów aktywnych użytkowników i mam tam o wiele więcej przyjaciół niż na Facebooku, bo ponad 5000 osób. Co ciekawe, facet, który wykupił vkontakte.ru, posiada także 10% udziałów Facebooka.
Czy poza posiadaniem wspomnianego iPada, jest Pan gadżeciarzem?
Zdecydowanie tak. Jedynie smartfona mam od niedawna. Mojego pierwszego otrzymałem od firmy HTC wraz z audiobookiem „Na Fejsie?”. To jednak dlatego, że nigdy sam nie miałem mobilizacji do takiego zakupu, będąc nieustannie podłączonym do sieci na iPadzie, po którego stałem cztery godziny w kolejce w dniu niemieckiej premiery, bądź MacBooku Air. Bez Internetu nie mogę wykonywać swoich projektów jako informatyk. Wygląda to tak, że gdy kładę się spać, to moją pracę kontynuuje kolega w USA, a jak on idzie spać, to pałeczkę przejmuje pracownik z Japonii. Gdy oni pracują, ja sporo zajmuje się gadżetami. Korzystałem nawet z pierwszych pagerów i telefonów komórkowych ? strasznie mnie to kręci, bo lubię otaczać się technologiami. Pracując na dwóch etatach, nie narzekam na brak pieniędzy, ale nie mam czasu ich wydawać, więc gadżet to najszybszy sposób ulokowania odpowiedniej kwoty, poza córkami oczywiście, które zwłaszcza w obecnym wieku świetnie sobie z ich wydawaniem radzą.
Cholera, właśnie sobie uświadomiłem, że gdy czytałem „S@motność?”, jeszcze nastolatkiem byłem.
No to nie powinien Pan. Ta książka w pewnym gimnazjum w Gliwicach została wprowadzona na listę ksiąg zakazanych, co jest zresztą dla mnie ogromnym komplementem. Był o tym artykuł w Gazecie Wyborczej, a ja trafiłem do wyborowego towarzystwa: Nabokova za „Lolitę” i Dana Browna za „Kod Leonarda da Vinci”. Wycofali nas wszystkich z biblioteki. Piękna, darmowa reklama, choć szkoda, że bibliotekarka na pytanie dziennikarki, czy czytała książkę, odparła przestraszona: „Nie, broń Boże, nie!”