Prekursor polskiego hip hopu, dobry mąż i kochający ojciec. Piotr „Liroy” Marzec o swoich decyzjach, rodzinie, wierze w samego siebie i nowo wydanej autobiografii.
Kontrowersje, impulsywność, problemy z prawem, a przy tym fundacja i wiele nagród muzycznych. Kim tak naprawdę jest Liroy?
Liroy jest takim samym kolesiem, jak każdy inny na osiedlu. Odróżnia mnie jedynie to, że jestem konsekwentny w tym, co robię. Nie każdy z nas posiada tę cechę. W wieku sześciu lat wiedziałem już, że chcę zostać muzykiem, a to że w międzyczasie zrobiłem po drodze wiele innych głupot? To nie ma nic do rzeczy. Klucz do sukcesu to upór w działaniu. Im więcej mijało czasu, tym bardziej docierało do mnie, że rzeczy, które wychodzą mi najlepiej, to właśnie te, w których byłem naprawdę konsekwentny.
Co za tym idzie – jakie wartości wyznajesz?
Rodzina. To jedyne, czego jestem pewien na sto procent, bo w życiu nie można być tak naprawdę pewnym niczego. Rodzina to jakby część naszego ciała i to pojmuje się dopiero kiedy jest się starym. Jeśli sobie tego nie uświadomisz, może być też zupełnie inaczej, ale ja dawno już pojąłem znaczenie rodziny w moim życiu. Mam dziwny charakter i gdybym nie miał tego spławika, który trzyma mnie gdzieś na powierzchni, bardzo szybko bym utonął.
Tak samo było za młodu?
Nie, normalną rodzinę zyskałem dopiero teraz. Kiedyś miałem tylko ojca i matkę, którzy mieszkali ze mną w jednym domu. Nie nazwałbym tego rodziną. Pomimo, że matka chciała, by było nam jak najlepiej, nigdy tak się nie stało.
Trudne dzieciństwo ćwiczy charakter?
Hm… I tak, i nie. Przede wszystkim może totalnie spieprzyć charakter, ale zależy jakie podejmiesz decyzje i jakie wyciągniesz z niego wnioski. Dzieciństwo ma bardzo wielki wpływ na to, jak będziemy postępować w przyszłości. Niszczy nas brak wiary w siebie oraz w to, że przecież zawsze może być lepiej. Ludziom takim jak ja, którzy uciekają z domu, wydaje się, że są pozostawieni sami sobie i właściwie dokładnie tak właśnie jest. Dopiero uświadomienie sobie tego daje prawdziwego kopa do działania.
Po 40-tce na świat patrzy się inaczej?
Tak, ale to tylko od ciebie zależy czy pozostaniesz w tym wieku dzieciakiem czy nie. Często mnie ludzie pytają, czy cofnąłbym się w czasie. Po co? Nie żałuję niczego co zrobiłem do tej pory i nie mam do czego wracać, bo niby kiedyś było fajnie a teraz już nie. Jeśli nadal masz marzenia i nadal chcesz o nie walczyć, to do czego masz wracać, skoro najlepsze dopiero przed tobą? Zawsze miałem filozoficzny stosunek do życia i lubię samotność, przed którą zazwyczaj ludzie uciekają. Dla mnie jest ona błogosławieństwem, bo jeśli coś źle się dzieje, ucieczka przed światem na kilka dni jest idealnym rozwiązaniem. Wtedy buduje się relacje z samym sobą. Po 40-tce wiele rzeczy staje się fajniejszych, a przede wszystkim zaczyna ci się nasuwać pytanie: Czemu wszystko, czym przejmowałem się do tej pory, jest tak beznadziejnie głupie? Zastanawiasz się po co traciłeś czas i energię na tak banalne sprawy? Kiedy jest się młodym, ma się mniej dystansu i wpada się we wszelkiego rodzaju wiry, z których można wynieść często daleko błędne wnioski.
Co skłoniło cię do napisania autobiografii?
Chcę, żeby ludzie poznali o mnie prawdę. Nie oznacza to oczywiście, że po przeczytaniu książki poznają mnie samego, ale mogę za jej pomocą uciąć wszelkie spekulacje i legendy krążące na mój temat. To jest opowieść zawierająca bardzo osobiste przeżycia, w której nie ma miejsca na wyszukany język literacki. Jest szczera i spontaniczna, bo w 24 dni zapisałem 24 lata swojego życia.
Łatwo dziś nagrywać. Programy muzyczne dostępne są nawet na smartfonach. To dobrze czy źle?
Dobrze. Nie bójmy się tego, że ktoś chce sobie nagrać kawałek, zamiast zamordować jakąś babcię. Nie ma znaczenia kto i co wypuszcza, bo kiedy ci się coś nie podoba, zwyczajnie nie musisz tego słuchać. Kiedyś to jakiś chłop z pieniędzmi decydował o tym, czy masz zostać gwiazdą, czy nie. Dziś, jeżeli jesteś dobry, przebijesz się nawet w całym tym natłoku. Często dostaję wiadomości z prośbami o udostępnienie albo zareklamowanie czegoś, co jest bezsensowne. Jeśli musisz prosić ludzi o to, żeby lubili to co robisz, albo musieli cię reklamować, to już z miejsca okazuje się, że nie jesteś w tym dobry.
Ponoć zanim zajarałeś się rapem, miałeś istnego fioła na punkcie rocka…
Mam go cały czas! Kocham rocka, blues, jazz… Kiedyś byłem wielkim fanem zespołów Venom, Napalm Death, a i nie przestałem ich słuchać do dziś. Wychowałem się zarówno na muzyce rockowej, jak i czarnej, bo mój wujaszek słuchał dużo muzyki z Motown. W wieku czterech lat słuchałem dużo Marvina Gaye’a, co w Polsce było wówczas niespotykane. Wystarczy posłuchać którejkolwiek z moich płyt, aby się przekonać, jak bardzo kocham rock & rolla. Płyta Nie dla dzieci, która cały czas powstaje, ma brzmienie trochę westowe, trochę zachodnie, jest kwintesencją rapu, ale zamieściłem na niej też mnóstwo popieprzonych gitar. Aktualnie tworzę team muzyków na całym świecie, z którymi będę stale współpracował. W książce nie napisałem o tym wiele z powodu braku czasu, ale na początku grałem tylko z panczurami. Wtedy nie było innych imprez, więc wokół mnie ciągle kręcił się punk. Zasilałem nawet skład zespołu Dekret, który wygrał Jarocin. Prócz tego jeździłem na punkowe Orkiestry Świątecznej Pomocy. W latach 90-tych robiłem techno, a wydany przeze mnie skład o nazwie Wentylator sprzedał się w niespotykanych wówczas nakładach – a ja wygrałem zakład, bo twierdzono, że mi się nie uda. Kocham muzykę i nie zamykam się na żaden styl muzyczny.
Oprócz płyty „Alboom” z 1995 roku, które ze swoich osiągnięć muzycznych cenisz najbardziej?
Nigdy nie podchodziłem do swojej muzyki pod takim kątem. Wszystkie moje przygody muzyczne są niesamowite, a każda płyta ma inny klimat. Zajebiste jest to, że mogę dziś zadzwonić albo napisać do niemal każdego muzyka na świecie, zapytać czy nie chciałby ze mną współpracować i zazwyczaj dostaję pozytywną odpowiedź. W takim momencie nie mam barier, zresztą nigdy ich nie miałem. Doszło nawet do tego, że BMG dostało moją płytę „Bestseller” jako gotowe do wydania nagrania, bo tak wywalczyłem to sobie w kontrakcie. Mogłem tam wysłać nawet rzygowiny, a oni i tak musieliby to wtedy wydać. Śmiali się też, gdy powiedziałem, że chcę nagrać kawałek z Lionelem Richie. Potem pokazałem im wiadomość, w której Lionel cieszy się, że możemy zrobić coś razem. Na tym to polega – nigdy nie miałem oporów w działaniu. Wiele razy okazało się, że dzięki wierze we własne możliwości zyskiwałem takie owoce ze swojej pracy, jakich by się nikt nigdy nie spodziewał.
Minęło 20, może 30 lat odkąd zaczynałeś działać z rapem. Jak oceniasz dzisiejszą scenę hip hopową? Poszła w dobrą stronę?
Zajebiście mi się podoba. Wiesz, wtedy były inne dylematy i ja, jako ta stara szkoła, mam zupełnie inną jazdę. To, co się wydarzyło, jest kolejną rzeczą, w którą wierzyłem tylko ja. Dziś mogę się tylko cieszyć, że jest tego tak dużo, bo kiedy w latach 90-tych organizowaliśmy Rap-Manię, to na nią początkowo zjeżdżało się około tysiąca osób i to tak naprawdę była cała reprezentacja kultury hip hopowej w tym kraju. Wkurza mnie tylko, jak często opinia o dobrym raperze zamienia się w złą tylko dlatego, że stał się z robienia rapu znany. Żyjemy w hipsterskich czasach i niestety, wszystko co jest rozpoznawalne i popularne – jest zarazem passé. Najbardziej boli mnie brak większego rozwoju breakdance’u i graffiti. Ten kult zaniknął gdzieś po drodze i przestał pojawiać się nawet w klipach.
A jakie Liroy ma plany na najbliższe lata, już po wydaniu autobiografii?
Moje plany to teraz głównie muzyka. Wychowałem dzieciaki, mam fajną rodzinę, co spowodowało moją większą aktywność w przeróżnych projektach. Wiele się dzieje i będzie tego jeszcze więcej.
Rozmawiał Maciej Barski
Zdjęcie: Witold Berkan