?Wywiad ze sobą zatytułowałbym ?Piłem w Spale, spałem w Pile i to jak na razie tyle?, bo tak naprawdę wszystko się do tego ogranicza. Człowiek może zrobić w życiu różne rzeczy, może mu się wydawać, że jest gdzieś wysoko i robi coś, co dociera do wielu ludzi, ale potem i tak okazuje się, że najważniejsze jest to że pił w Spale i spał w Pile…?
Mam do Pana pytanie najprostsze z możliwych. Dlaczego zajmując się tak dużą ilością rzeczy w życiu postanowił Pan nagrać jeszcze tę płytę?
Bo to jest jedna z wielu rzeczy, którymi się zajmuję. Gdybym zajmował się jedną, to bym się szybko nią znudził. Gdybym co roku lub co dwa lata wydawał płytę, to podejrzewam, że już bym nie chciał nagrywać następnej. W związku z tym, że robię dużo różnych dziwnych rzeczy: pracuję w radiu, prowadzę konferansjerkę imprez kabaretowych i sam zajmuję się występami para kabaretowymi – nie nudzę się żadną z tych rzeczy i latami mogę to robić.
Kiedy pojawił się pomysł nagrania tej płyty?
Dokładnie wtedy, kiedy na antenie Trójki pojawiła się ballada ?O Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie” i kiedy okazało się, że bez poczekalni trafiła ona na pierwsze miejsce listy przebojów. Oczywiście słuchacze Trójki jak zwykle pokazali, że lubią sobie żartować ze zjawiska jakim jest muzyka. Nie mam wątpliwości, że Sting miał wtedy troszeczkę lepszy utwór, ale on był dopiero na dziewiątym miejscu. Wymyśliłem to jako żart na tysiąc pięćsetne wydanie listy przebojów i jak się okazało, ten żart przez osiemnaście tygodni był na liście. Po którymś z wydań listy dostałem SMSa z nieznanego mi numeru ze słowami: ?jeśli kiedykolwiek będzie Pan myślał o nagraniu płyty to kontrakt w Mystic będzie czekał”. Jak się okazało, napisał to Michał Wardzała, szef Mystica. Nie ukrywam, zaintrygowało mnie słowo ?kontrakt”. Nie dlatego żebym się spodziewał jakichś strasznych pieniędzy, ale dotychczas zazwyczaj ktoś mi mówił o umowie a tutaj nagle pojawił się ?kontrakt”. Zadzwoniłem, a potem zacząłem przeglądać piosenki, które napisałem do różnych programów telewizyjnych. Okazało się, że jest kilkanaście takich, których niekoniecznie bym się wstydził pokazywać ludziom i można to zebrać na płytę. Oczywiście nie mogło to być zaśpiewane a capella, bo już widzę jak by się sprzedało. Musiał ktoś zadbać o stronę muzyczną. Ja w nutach gubię się na etapie klucza wioli- nowego, ale współpracuję od dłuższego czasu ze świetnymi zawodowymi muzykami. Sami grają różną muzykę i wiedziałem, że w różne strony mogą pójść na tej mojej płycie, pomyślałem, że warto poeksperymentować z nimi w studiu. Tak powstała ta płyta.
Prawdziwym zaskoczeniem był dla mnie ostatni utwór na płycie. Punkowe klimaty rodem z utworów Pidżamy Porno średnio mi pasują do Pana wizerunku. Skąd koncepcja na ?Glanki i pacyfci”?
Kiedyś miałem wystąpić w programie telewizyjnym o subkulturach. Pomyślałem, że spróbuję wymyślić jakąś historię, ale muszę zacząć od prawdziwych informacji. Zacząłem szperać po różnych materiałach i dowiedziałem się, że pierwsza grupa skinheadów w Polsce spotykała się na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Zaskoczył mnie zamek jako miejsce ich spotkania, bo sobie wyobraziłem, że chodzili i zwiedzali sale muzealne, że na glany zakładali kapcie ochronne, że oprowadzała ich starsza przewodniczka, której byli posłuszni, że te ?skinheadowe zachowania” zostawiali gdzieś na zewnątrz zamku. To już jest jakiś zabawny obrazek. Później poszedłem w rozważania rodzinne i pomyślałem, że dlaczego niby żona punka nie może się przyjaźnić z żoną skina? To, że ich mężowie mogą mieć coś do siebie nie wyklucza tego, że one, jak to kobiety, mogą mieć tysiąc różnych wspólnych tematów. No i powstał z tego jakiś taki głupawy obrazek, kolegom się to spodobało, dorobili do tego jak na mnie dość odważnie brzmiącą muzykę. Potem kazali mi to zaśpiewać. Tu się zaczęły problemy, ponieważ jak wszedłem do studia to zauważyłem, że w jednym rejestrze jest dla mnie za wysoko a w drugim za nisko. Połączyli jedno z drugim i stąd śpiewam w tej piosence dwoma głosami.
Już na początku tej płyty pojawiają się takie słowa: ?Na co mi tam do cholery, te zaszczyty, te ordery”. Tak się zastanawiam, nie jest Pan dumny z tych wszystkich osiągnięć? Wszyscy wiemy do czego Pan doszedł w życiu zawodowym. Nie ma to dla Pana żadnego znaczenia?
Bohater piosenki, niekoniecznie jest mną. Z niektórych osiągnięć jestem dumny. Cieszę się, że ktoś w jakiś sposób mnie docenił, ale zdaję sobie sprawę z tego jakie to jest ulotne. To, że dostałem tytuł Mistrza Mowy Polskiej z którego bardzo się cieszę, za parę lat może nikomu nic nie mówić. To, co robię zawodowo, czyli praca w radiu, występy w kabarecie, pisanie różnych tekstów, to rzeczy, które podlegają pewnym modom. Zdaję sobie sprawę z tego, że może być sytuacja, w której za tydzień już nikt nie będzie do mnie dzwonił z telewizji i proponował żadnych występów. Bez żadnego konkretnego powodu. To po prostu kwestia szczęścia, dobrych zrządzeń losu. Ja zresztą zawsze powtarzam, że w swoim życiu zawodowym miałem 90% szczęścia i 10% talentu. W odpowiednim momencie trafiłem na ludzi, którzy się mną zainteresowali.
Czy do któregoś z tych zajęć jest Pan na tyle przywiązany, że w przypadku jego straty byłoby Panu przykro?
Do radia. Gdybym stracił kontakt z radiem byłoby mi najtrudniej.
Z radiem czy z Trójką konkretnie?
Ja utożsamiam radio z Trójką z tego powodu, że na razie nie widzę innego radia, w którym mógłbym pracować. Nie widzę takiego radia, które dawałoby tyle swobody, akceptowałoby tak duży rozrzut ludzi zajmujących się różnymi rzeczami. Trójka jest radiem wymykającym się spośród wszystkich teorii. Mnie najbardziej fascynuje w niej to, że nie ma tu żadnych sztywnych schematów, tu nikt mi nigdy nie mówił, że mam np. prawo mówić tylko przez 20 sekund, bo potem już się słuchacz wyłącza. Mówili mi, że mam prawo mówić tyle, na ile mam coś ciekawego do powiedzenia.
Pamiętam w jakimś wywiadzie z Maciejem Stuhrem narzekał on strasznie na to, że ludzie w kontakcie z nim wymagają od niego, żeby zawsze był śmieszny. Pan przez to, że jest kojarzony ze sceną kabaretową, nie ma Pan czasami takich problemów?
Może Maciek ma weselszą twarz od mojej. Ja mam twarz, która nie zachęca jakoś do opowiadania dowcipów. Zdarzają się owszem, sporadyczne sytuacje, gdy ktoś pyta: ?No co pan taki smutny?”, ale większość ludzi którzy mnie znają, widzi, że nawet kiedy opowiadam coś wesołego na scenie, to taki wesoły do rozpuku nie jestem. Nie jest tak, że wchodzę do przedziału pociągu, mówię: ?Dzień dobry państwu, nazywam się Artur Andrus, bardzo się cieszę, że spędzą państwo ze mną najbliższe 6 godzin i na te 6 godzin mam 340 dowcipów”. Staram się nie narzucać ze swoją obecnością.
Ale chyba są takie osoby, które panu narzucają się w tych sytuacjach swoją obecnością?
Nie, co prawda nieraz zdarzyło się, że ktoś w jakiejś restauracji, gdy wypił sobie dla dodania odwagi mówił: ?Aaa, widziałem pana w telewizji”, ale ja nie mam ?serialowej popularności”. To nie jest masowa, szeroka publiczność, która wprost odbiera pewne rzeczy. Ja się nie przebieram za nikogo, dlatego nikt mnie nie poklepuje po ramieniu, że to jest ?ten lekarz z tego serialu”, czy ?ten ksiądz”. Ja gram zawsze siebie, może przez to mam jakiś inny rodzaj popularności i inaczej jestem przez ludzi odbierany.
Jak jest z poczuciem humoru Polaków? Kilka dobrych lat temu pokazanie w kabarecie np. księdza w różnych sytuacjach było dosyć ryzykowną decyzją. Dzisiaj, jak tak naprawdę przejrzy się te nowe kabarety, to tego typu akcje są na porządku dziennym. Jak to wygląda z Pana punktu widzenia?
Oczywiście, że to się zmienia, a modyfikacji ulega w ogóle pojęcie kabaretu. Teraz w to słowo wrzuca się tak naprawdę wszystko. Kiedyś było np. rozróżnienie na kabaret i estradę. Estrada była troszkę innym gatunkiem, do czego innego służyła, kabaret natomiast spotykał się w bardziej kameralnych miejscach, z wyrobioną publicznością. Teraz pod hasłem kabaret często rozumie się występ sześciu różnych grup w hali na trzy tysiące osób – ma być głośno, mocno i wiadomo, że co jakiś czas ma być rzucone mocne słowo, które rusza publiczność i przykuwa uwagę. Na szczęście nie jest to jedyny sposób spędzania czasu i nie jest to jedyne pojęcie kabaretu. Są też takie kabarety, które trzymają dobrą tradycję występów w dawnym stylu. Nie ukrywam, one mi się najbardziej podobają, choć nic nie mam przeciwko tym pierwszym, które z kolei są bardzo skuteczne komercyjnie. Oczywiście były czasy, kiedy kabaret był zaangażowany w walkę z systemem – to się skończyło i takiej potrzeby już nie ma. Teraz często artyści na scenie szukają sobie skutecznych metod zadziałania na widza. Moim zdaniem pójście na wulgaryzmy i operowanie łatwymi schematami niczego tak naprawdę nie załatwia. Nie mam nic przeciwko śmianiu się z księdza czy geja, tylko pod warunkiem, gdy jest to śmieszne.
Czy teraz nie mamy wobec tego do czynienia ze spłaszczeniem humoru? Mimo wszystko obecnie bardziej popularne są właśnie kilkuosobowe grupy kabaretowe. Ja z kolei pamiętam jak występował pan Daniec, pan Kryszak – to był stand up.
Tak naprawdę to teraz przychodzi okres rozwoju stand up’u, takiego w amerykańskim stylu. Pamiętam, jak pojawił się program ?HBO na stojaka”, który miał promować ten typ kabaretu w Polsce. Pamiętam pierwsze rozmowy z amerykańskim szefem programowym HBO, który nam mówił: ?Słuchajcie, tych ludzi trzeba przecież wyjąć z tych knajp gdzie oni grają”. My mu tłumaczyliśmy, że to nie jest Ameryka, gdzie w każdej knajpce siedzi jakiś stand up’er, który czeka tylko na to, by załapać się do telewizji. A dzisiaj stand up jest popularniejszy, coraz więcej ludzi go uprawia, chociaż raczej nadal w telewizji niż w knajpach.
Spoza Polski jaki humor najbardziej panu odpowiada?
Tu nie zaskoczę odkryciami, bardzo lubię Monty Pythona, Woody Allena, ale szczerze mówiąc nie znam wielu zagranicznych satyryków czy kabareciarzy. Kiedyś byłem u znajomych w Paryżu, wiedząc czym ja się zajmuję, postanowili zrobić mi frajdę i zaprowadzili do starego paryskiego kabaretu z bohemą w literackim stylu. Przeżyłem horror, bo to była jakaś cepelia. To był kabaret wymieniany we wszystkich przewodnikach, większość widzów na sali stanowili turyści zagraniczni, najwięcej było Japończyków. Ci artyści manierycznie śpiewali coś co u nas znane jest jako piosenka francuska. Swoją drogą nie zaskoczyło mnie śpiewanie piosenki francuskiej w Paryżu. Jedyną osobą, która na mnie zrobiła dobre wrażenie był stary pianista – akompaniator. On jako jedyny był autentyczny i prawdziwy. Chociaż to, że ja czegoś nie znam, nie znaczy, że za granicą nie ma dobrego kabaretu. A i do nas zza tej granicy trafiają. Na przykład Steffen Móller. Jednym z jego pierwszych był występ w Harendzie na kabaretowej scenie Trójki. Pomyślałem sobie: ?o Jezu, Niemiec, już ja widzę jak to będzie śmieszne”. On jednak wyszedł i zaskoczył wszystkich. Nie tylko tym, że świetnie mówił po polsku, ale przede wszystkim tym, że miał naprawdę bystre, zabawne obserwacje i duży dystans. Równy do Polaków, do Niemców, i do siebie samego.
A jakie ma Pan zdanie na temat polskiej kinematografii? W Szkle Kontaktowym mówił Pan, że widział film ?W ciemności” Agnieszki Holland i że jest on bardzo dobry. U nas w redakcji jakoś niewiele jest nadziei w polskie kino.
Mam obawy o polską komedię i to napawa mnie smutkiem, bo kiedyś powstawały świetne, a teraz jakoś nie daje się czegoś takiego stworzyć. Może to oczekiwania publiczności, może szybki sposób produkcji. Parę razy pracowałem przy scenariuszach programów telewizyjnych i zauważyłem jakie są wymogi producenta. Żeby najlepiej napisał to jeden facet, za jak najmniejsze pieniądze i żeby na jutro było gotowe. Nigdzie na świecie się w ten sposób takich rzeczy nie robi. Czasem słuchacze pytają mnie, dlaczego nie można wznowić takiej audycji jak np. ?60 minut na godzinę”. Odpowiadam, że to jest nierealne z kilku powodów, np. finansowego, bo radio nie ma przecież takich pieniędzy. Wtedy autorzy za napisanie jednego tekstu tygodniowo dostawali sensowne pieniądze. Po drugie, na taką jedną 60-minutową audycję w tygodniu pracowało kilkunastu autorów. Jak ja bym miał do dyspozycji kilkanaście tekstów najlepszych autorów w kraju co tydzień, to pewnie byłbym w stanie robić od razu w założeniu kultową audycję. Teraz żadne radio nie szarpnie się na coś takiego, a i telewizja pewnie też niechętnie na to spojrzy. Telewizja korzysta z tego, co jest gotowe i co niedrogo da się przełożyć na ekran. Być może tak samo jest z filmem? Że musi się dobrze sprzedać, że jak będą dobre nazwiska na plakatach to ludzie i tak przyjdą. A zabawne dialogi i sprytną intrygę dopisze się na końcu.
A Pana płyta? Czuł pan presję, że powinna się ona spodobać jakiejś określonej liczbie ludzi, że powinna się jakoś sprzedać?
Czułem, że Michał jako producent ma wobec niej jakieś plany, że nie zamierza do tego projektu dokładać. Ja też chętnie na taki pomysł przystałem i wstępne warunki finansowo-organizaycjne opracowaliśmy na takiej zasadzie, żeby to nie było od razu skazane na niepowodzenie. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu tygodnia może to nie być jeszcze platynowa płyta, niech to troszkę na siebie popracuje. Chciałem, żeby ta płyta była dobrze zrobiona, tzn. żeby efekt końcowy pod każdym względem sprawiał przyjemność. Chodziło też o to, żeby muzycy nie czuli nad sobą presji, że już muszą kończyć, bo braknie czasu. Byliśmy w komfortowej sytuacji, bo mieliśmy do dyspozycji tyle studia ile chcieliśmy. Z drugiej strony wiedzieliśmy też, że nie możemy przesadzić, nie robiliśmy przecież czegoś, co ma dostać Grammy, bo inaczej już nigdzie nie zagramy. Przepraszam za słaby rym. I jeszcze wiedzieliśmy, że to, że nagramy po raz trzydziesty jakiś fragment wokalu, temu wokalowi wcale nie pomoże, że jest jaki jest, a płytę trzeba kiedyś skończyć.
Ma Pan jeszcze jakieś marzenia zawodowe, które nie zostały zrealizowane? Może jakaś konkretna rola w teatrze, bądź coś z innej beczki?
Staram się nie miewać marzeń zawodowych. To może wynikać z tego, że z natury jestem leniwy. Choć z lenistwa tak naprawdę dużo pracuję. Nie napisałbym niczego, gdybym nie miał nad sobą siekiery w postaci wyznaczonego terminu. Jak mam coś napisać na poniedziałek, to się we wtorek za to zabieram dzwoniąc przy okazji i mówiąc, że złamałem sobie obie nogi i ręce, ale że tekst na jutro będzie. Jednak żeby nie było dziadostwa, to staram się to do środy napisać.
Więc gdyby Pan wygrał teraz pokaźną sumę pieniędzy, to osiadłby Pan na laurach? Skończyłoby się nasze czytanie i oglądanie Pana?
Pewnie nie, bo z kolei bym się nudził. Mógłbym podróżować po świecie, ale bym się tym znużył. Robiłbym coś na pewno, ale podejrzewam, że byłoby tego znacznie mniej, poograniczałbym trochę różne swoje zobowiązania. Wszystko byłoby robione na większym luzie, nie napinałbym sobie tak mocno grafika jak teraz. Teraz zresztą też go nie napinam z tego względu, że chcę zarobić więcej pieniędzy. Ktoś mi kiedyś słusznie powiedział, że na jedną trumnę już mam, to po co mam zbierać na drugą.
Chciałem jakiś dobry tytuł dać do tego wywiadu, więc będzie ?Artur Andrus – sukces z przypadku”. A może Pan coś lepszego zaproponuje?
Wywiad ze sobą zatytułowałbym ?Piłem w Spale, spałem w Pile i to jak na razie tyle”, bo tak naprawdę wszystko się do tego ogranicza. Człowiek może zrobić w życiu różne rzeczy, może mu się wydawać że jest gdzieś wysoko i robi coś, co dociera do wielu ludzi, ale potem i tak okazuje się, że najważniejsze jest to że pił w Spale i spał w Pile.
Czytałem kiedyś cytowane pańskie słowa, że: ?Jak się człowiek ciągle szczerzy do życia, to w końcu od tego życia może dostać w zęby”
Bo to jest prawda.
Czyli z ostrożnością podchodzić do tego wszystkiego?
Nie do wszystkiego. Tylko do życia. Nie wpadać w histeryczny zachwyt nad nim. Ale też i niczym nieuzasadniona rozpacz do niczego dobrego nie prowadzi. Może to kwestia przebywania w odpowiednim towarzystwie. Jak się od lat występuje z kimś takim jak Andrzej Poniedzielski, to przyswaja się nowe definicje. Na przykład optymizmu i pesymizmu. I zauważa się, że najzdrowsze dla człowieka jest zachowanie równowagi pomiędzy jednym i drugim. Nieuzasadniony optymizm prowadzi do kompletnego idiotyzmu, a nieuzasadniony pesymizm do depresji.
Jak u Allena.
Albo Poniedzielskiego. Popierajmy swoich, tych wychowanych pod wierzbą płaczącą, albo jodłą szumiącą, w zależności od regionu, w którym się wychowywali. A wracając do optymizmu i pesymizmu, moja ulubiona definicja tych pojęć, to ta autorstwa Poniedzielskiego, wychowanego pod jarzębiną świętokrzyską: ?Optymista to człowiek który uważa, że życie stoi do niego otworem, a pesymista dokładnie wie, który to otwór”.
Jedno pytanie technologiczne, które z racji profilu naszego magazynu wypadałoby Panu zadać. Zakładając że takie urządzenie nie istnieje jeszcze na świecie, jaki gadżet chciałby Pan posiadać? Co on by robił?
Ja jestem ogólnie mało gadżetowy. Uważam, że ludzkość już za daleko poszła wymyślając komputer. Może przydałoby się coś, co pokazywali w filmach, takie urządzenie do teleportacji. Mnie najbardziej denerwuje czas marnowany w podróżach. I jeszcze jedna rzecz mi przyszła do głowy – np. żelazko samoprasujące połączone z golarką. Na przykład w formie takiego pokrowca, do którego wchodzi się w ubraniu na parę sekund i wychodzi się z niego elegancko wyprasowanym i ogolonym. No dobrze, z goleniem jeszcze jakoś bym sobie radził, ale prasowanie to jest zmora wszystkich występujących na estradzie. I nie jest to błahy temat, często wraca w rozmowach w garderobie – pamiętam Zbyszek Wodecki mówił, że on byłby w stanie zrezygnować z połowy honorariów, gdyby wymyślono samoprasujące się ubrania. Czyli pieniądze na badania już są – połowa honorariów Zbigniewa Wodeckiego. Naukowcy – do roboty!