Jest rok 2012, a moda na crowdfunding przybiera na sile. Na portalu Kickstarter pojawia się kampania prosząca o wsparcie finansowe obiecującego tytułu – rozbudowanego symulatora kosmicznego, w którym każdy gracz będzie mógł napisać swoją historię jako pilot statku bojowego, handlarz czy odkrywca. Deweloperzy ze studia Cloud Imperium ustawiają swój cel na pół miliona dolarów, ale w ciągu dwóch tygodni udaje się zebrać cztery razy tyle.
Wydaje się, że to dobry omen, ponieważ dzięki dodatkowym funduszom gra będzie jeszcze bogatsza i piękniejsza. Star Citizen jest jednak żywym dowodem na to, że czasami to skala projektu jest jego największym wrogiem, a nie niewystarczający budżet.
Wizja imperatora
Na pierwszy rzut oka Star Citizen to stuprocentowy przepis na sukces. Głównym pomysłodawcą gry jest Chris Roberts, założyciel Cloud Imperium, który ma na koncie serię Wing Commander czy Freelancera. Tytuły te zmieniły oblicze całego gatunku kosmicznych symulatorów, wprowadzając do niego dynamiczne starcia rodem z Gwiezdnych Wojen. Nowa gra miała być jednak czymś więcej – wirtualnym kosmosem w pigułce, wypełnionym nieodkrytymi planetami i walczącymi o wpływy frakcjami. Nic dziwnego, że nawet po zakończeniu zbiórki na Kickstarterze fani masowo wpłacali na konto studia pieniądze, wierząc, że już niedługo zagrają w tytuł swojego życia.
Wraz z budżetem rozrastała się wizja Robertsa. Początkowo Star Citizen miał ukazać się pod koniec 2014 roku, ale deweloperzy dodawali coraz to nowe elementy, przez które upragniona premiera przesuwała się w nieskończoność. Realistyczna mechanika strzelania z efektem nieważkości, sto różniących się od siebie układów planetarnych z realistycznymi krajobrazami czy w końcu kampania fabularna dla jednego gracza – wszystkie te elementy sprawiły, że Star Citizen do dziś pozostaje we wczesnej wersji alpha, a do eksploracji gotowe są jedynie trzy planety.
Teoria wszystkiego
Tryb fabularny doskonale zresztą obrazuje problemy, z którymi mierzy się symulator. Kampania Squadron 42 została ogłoszona w 2014 roku, kiedy było już wiadomo, że gra nie będzie gotowa na czas. Po raz kolejny obiecywano wiele: kilkadziesiąt godzin rozgrywki, wciągającą fabułę i mnóstwo misji pobocznych. Do projektu zaangażowano prawdziwe gwiazdy, w tym Marka Hamilla, Liama Cunninghama czy Gary’ego Oldmana. Minęło pięć lat, a gry nie ma – światło dzienne ujrzał jedynie godzinny film z rozgrywki.
Przeciągające się prace nad Star Citizenem i towarzyszącymi mu projektami wiązały się z dużymi kosztami. Mimo opóźnień wiele osób postanowiło zaufać Chrisowi Robertsowi i dalej wspierać projekt, także finansowo. Dwa miliony z kickstarterowej zbiórki stanowią jedynie ułamek fanowskich datków, szacowanych łącznie na ponad 200 milionów dolarów. To największa w historii kwota zebrana na projekt crowdfundingowy.
Oczywiście nie ma nic za darmo. Aby zachęcić fanów do inwestowania w projekt, Cloud Imperium sprzedaje im dodatkową zawartość, głównie w postaci statków kosmicznych. Ich ceny bywają kontrowersyjne – za najdroższe modele trzeba zapłacić 2 500 dolarów, a jeden z pakietów kosztuje zatrważające 27 000 USD. Ten ostatni przeznaczony jest dla najbardziej zapalonych fanów, ponieważ aby w ogóle wejść na jego stronę w sklepie, trzeba wcześniej kupić produkty o wartości minimum tysiąca dolców.
Star Citizen pozostaje fenomenem, który trudno pojąć. Od lat nieukończona, borykająca się z mnóstwem technicznych i logistycznych problemów gra, wciąż ma w sobie to coś, co pozwala graczom marzyć o momencie, w którym zasiądą za sterami swojego wymarzonego statku i udadzą się w podróż w nieznane zakątki kosmosu. Kto wie, może na końcu deweloperskiego piekła czeka na nas tytuł, który na dobre zmieni to, w jaki sposób myślimy o sandboksowych symulatorach?