W świecie nocnych klubów, szybkich pieniędzy i jeszcze szybszych rozczarowań, Anora żyje z dnia na dzień. Jest tancerką erotyczną, która zna zasady gry – uśmiech, udawane pożądanie, plastikowa bliskość za gotówkę. Ale kiedy poznaje Ivana Zakharova, młodego, wiecznie naćpanego dziedzica rosyjskiego oligarchy, coś w niej się łamie. Może to jego spojrzenie, może pieniądze, może pragnienie ucieczki z życia, które już dawno przestało mieć smak. A może tylko złudzenie, że może być kimś więcej niż tylko czyimś wynajętym ciałem.
Sean Baker od lat z czułością przygląda się ludziom na marginesie społeczeństwa. W Tangerine były to transpłciowe seksworkerki z Los Angeles, w The Florida Project – dzieci dorastające w cieniu Disneylandu. W Anorze idzie dalej. Pokazuje świat, w którym ludzie nie są już tylko biedni. Są uprzedmiotowieni. Zuberowani. Zredukowani do funkcji – klient, pracownik, narzeczona, zabawka. Ani razu w tym filmie człowieczeństwo nie jest wartością samą w sobie. Nawet miłość, ta najczystsza, okazuje się tu towarem.
Na początku Anora uwodzi lekkością. Jest jak współczesna wersja Pretty Woman, tylko bardziej zblazowana, bardziej pijana, bardziej naćpana. Vanya zakochuje się w Ani, wynajmuje ją na tydzień, zabiera do Las Vegas i tam, w szale narkotycznego uniesienia, oświadcza się jej. Anora, choć dobrze wie, że to iluzja, pozwala się jej porwać. Nie dlatego, że wierzy w bajkę, ale dlatego, że w porównaniu z jej dotychczasowym życiem – ta bajka, nawet tandetna, jest awansem. Lepsza plastikowa obrączka na palcu niż kolejny obcy na kolanach.
Potem film zmienia ton. Wchodzą wysłannicy oligarchicznych rodziców Vanyi, by „rozwiązać problem”. Ojciec nie chce skandalu, matka nie chce dziwki w rodzinie. Vanya ucieka. Anora zostaje. I zaczyna się wędrówka – slapstickowa, momentami zabawna, ale podszyta niepokojem. Dziewczyna, która zna przemoc, bo dorastała w jej cieniu, próbuje odnaleźć się w rzeczywistości, gdzie nikt już nawet nie udaje, że chodzi o miłość.
W tym wszystkim jest Igor – jeden z „goonów”, posłaniec przemocy, ale też jedyna osoba, która patrzy na Anorę jak na człowieka. Nie oferuje jej nic poza obecnością. I to właśnie jest dla niej niezrozumiałe. Bo Anora nie zna bezinteresowności. Kiedy więc chce mu podziękować, robi to tak, jak umie. Scena ta jest jednocześnie przerażająca i poruszająca. To moment, w którym złudzenie pęka. W którym iluzja bliskości staje się groteską, a prawdziwe emocje – łzami i wstydem.
Anora jest filmem pełnym paradoksów. Formalnie surowym, ale emocjonalnie brutalnym. Zabawnie lekkim w dialogach, ale ciężkim jak ołów w przesłaniu. Mikey Madison daje tu występ życia – jej Anora jest jednocześnie silna i krucha, wulgarna i wzruszająca, bezczelna i zagubiona. Sean Baker nie daje jej zbawienia. Nie daje też publiczności prostych odpowiedzi.
To nie jest film o miłości. To film o jej imitacji. O tym, jak łatwo pomylić troskę z potrzebą, namiętność z transakcją, obecność z posiadaniem. I o tym, że w świecie, gdzie wszystko ma swoją cenę – czasem najwięcej kosztuje człowieczeństwo.
Anora zostawia po sobie ślad. Nie przez to, co mówi. Ale przez to, czego nie mówi – przez ciszę po seksie, przez spojrzenie pełne zawodu, przez łzy w samochodzie, które nie mają dla kogo płynąć.
I to właśnie w tej ciszy kryje się jej największa prawda.