To już prawie dekada, odkąd pękła pierwsza bańka internetowa. Jeszcze długo po tym wydarzeniu w sieci straszyły zgliszcza skompromitowanych portali internetowych i korporacyjnych dot-comów, które pociągnęły amerykańską gospodarkę na dno. W 2009 roku historia zatacza koło, a serwisy internetowe znowu upadają. Tym razem winowajcą jest tak wielbiony Web 2.0.
Trudno wskazać moment, gdy obecny internet otrzymał etykietkę 2.0. Oficjalnie za przełomowy moment uznaje się konferencję Web 2.0 zorganizowaną w październiku 2004 r. przez Tima O\’Reillyego, znanego wydawcę i propagatora open source. W trakcie trzech dni swoje przemówienia w San Francisco zaprezentowali tacy giganci internetu, jak Jeff Bezos (założyciel sklepu Amazon.com), Marc Andreessen (współtwórca Netscape), czy Jerry Yang (pomysłodawca i do niedawna CEO portalu Yahoo!). Mówiono przede wszystkim o Web 2.0, terminie uknutym przez O\’Reillyego na określenie nowego typu serwisów internetowych.
W praktyce Web 2.0 ukształtowało się jednak znacznie wcześniej. Powstało jeszcze na gruzach pierwszych portali i serwisów internetowych – owego nieudanego eksperymentu, jakim było Web 1.0. Na czym polegała różnica? W końcu nieprzerwanie mieliśmy do czynienia ze stronami internetowymi, które z pozoru się nie zmieniły. Przez te kilka lat wypiękniały i obrosły w multimedialne dodatki, bo i sam dostęp do internetu stał się coraz szybszy. Nadal jednak serwowały głównie aktualności ze świata, odnośniki do promocji i sposoby płatności online.
Mentalność 1.0
W dużym uproszczeniu, Web 2.0 było przeciwieństwem Web 1.0. Stary sposób na biznes przewidywał zatrudnienie sztabu ludzi do stworzenia treści na stronie internetowej, niezależnie od tego czy był to portal internetowy czy serwis dla miłośników odchudzania. Było to kosztowne, a w dodatku sprawiało, że przeglądanie serwisu internetowego przypominało czytanie gazety lub oglądanie telewizji – stawało się dla internauty całkowicie biernym doświadczeniem.
Takie myślenie dominowało szczególnie w drugiej połowie lat 90., gdy całkiem na poważnie próbowano wdrażać technologię \”push\”. Tak jak obecnie funkcjonują kanały RSS, tak wówczas użytkownik mógł pobrać z rana pakiety informacji przygotowane przez portal. O jakimkolwiek dopasowaniu informacji przez użytkownika nie mogło być mowy.
Zamiast tego była oszczędność czasu i kliknięć. Cieszyli się internauci, nieprzywykli do skutecznego szukania informacji w sieci (o Google nikt jeszcze wtedy nie marzył) i odmierzający z zegarkiem w ręku kolejne impulsy telefoniczne. Zadowoleni byli również właściciele serwisów, zerkający z troską na rosnące rachunki za transfer.
Chociaż pomysł kanałów ostatecznie nie przetrwał, ten przykład idealnie oddaje mentalność Web 1.0. Pomimo milionów dolarów wpompowanych w promocję i badania naukowe, ludzkość nadal nie potrafiła korzystać z internetu. Martwiono się, że liczba internautów wzrasta, a wraz z tym wzmacnia się szum informacyjny.
Portale chciały uporządkować internet na podobnej zasadzie, jak posegregowane są regały z prasą w kiosku lub kanały w telewizji. Innymi słowy, brały wszystko na siebie. Nawyki wykształcone przez dziesięciolecia obcowania z radiem, telewizją i prasą były zbyt silne, aby wyjść z tej roli.
Sieć to platforma
O potędze Web 2.0 przesądziło genialne w swej prostocie stwierdzenie, że sieć to platforma. W nowym internecie swój marsz po władzę rozpoczęły blogi i portale społecznościowe, skutecznie spychając w cień tradycyjne portale internetowe. Ich autorzy skupili się na dostarczeniu narzędzi, które zwykli internauci mogliby wykorzystywać do rozbudowywania serwisu. W ten sposób stawali amatorzy stawali się z dnia na dzień redaktorami i współautorami stron, które dotychczas mogli tylko podziwiać.
Jednym z pierwszych takich serwisów był Flickr (http://www.flickr.com), umożliwiający internautom banalnie proste publikowanie zdjęć online oraz ich komentowanie. Chociaż tego typu strony funkcjonowały już wcześniej, to właśnie Flickr wykorzystał entuzjazm internautów do uporządkowania ogromnego archiwum zdjęć za pomocą tagów (słów kluczowych) i budowania społeczności skupiających miłośników sprzętu fotograficznego i fotografii.
Inne serwisy, takie jak np. uruchomiony w 2004 serwis Digg (http://digg.com) zawierały wyłącznie odnośniki do aktualności podesłanych przez użytkowników. Na podobnej zasadzie zaczęły funkcjonować serwisy społecznościowe (np. Facebook – http://pl-pl.facebook.com), encyklopedie (Wikipedia i liczne strony typu wiki), a nawet serwisy informacyjne, których pierwowzorem był południowokoreański OhmyNews (http://english.ohmynews.com). Sztandarowym przykładem serwisu Web 2.0 był od początku YouTube, które nie istniałoby bez filmików wideo podsyłanych przez internautów.
Inwestorzy zachłysnęli się nowym, tanim sposobem na tworzenie dużych portali. Internauci zachłysnęli się za to władzą. Na fali niezależnego dziennikarstwa narodziły się potężne blogi, dotychczas kojarzone głównie z pamiętnikami nastolatek. Uruchomiony dopiero w połowie 2005 r. TechCrunch (http://www.techcrunch.com) zyskał do dzisiaj prawie dwa miliony stałych czytelników. A jego założyciel, Michael Arrington, został w minionym roku uznany przez magazyn TIME za jednego z najbardziej wpływowych ludzi na świecie. O czym pisze Arrington? Głównie o innych serwisach Web 2.0.
Jak upadał Web 2.0
Szczyt euforii przypadł na lata 2006-2008. Po wizjonerach nastali liczni naśladowcy. Inwestorzy nadal chętnie wykładali pieniądze na kolejne kalki pomysłów na serwisy społecznościowe. Powoli jednak zaczęło dominować uczucie przesytu. Skoro wszyscy nasi znajomi są już dostępni na jednym serwisie społecznościowym, po co rejestrować się u konkurencji?
Nawet tak udane przedsięwzięcia jak YouTube, nie poradziły sobie z wyzwaniem, jakim jest zarabianie pieniędzy. Odwieczne pytanie: \”jak na tym zarabiać?\” pojawiało się zresztą w sieciowych dyskusjach coraz częściej.
Opadł także entuzjazm internautów, którzy stali się darmowymi dostarczycielami treści dla dużych korporacji, nie otrzymując nic w zamian. Zwątpienie ogarnęło nawet blogosferę. Autorzy blogów zorientowali się, że nie jest łatwo w pojedynkę konkurować z profesjonalnymi agencjami informacyjnymi. Mit niezależnego dziennikarza, który utrzymuje się wyłącznie ze swojej strony WWW, podupadł.
To były jednak sygnały ostrzegawcze. Prawdziwą lawinę złych wiadomości spowodował ogólnoświatowy kryzys finansowy wywołany pod koniec zeszłego roku. W jego wyniku inwestorzy odcięli źródła finansowania dla nowych projektów i zaczęli ciąć koszty w tych już funkcjonujących. Kryzysowi nie oparli się nawet tacy giganci internetu, jak Google (zmuszone do zamknięcia części swoich serwisów, takich jak Notatnik, Jaiku i Catalog Search), a nawet stojący na uboczu Web 2.0 serwis aukcyjny eBay (który zamknął swoje oddziały w kilkunastu krajach, w tym w Polsce).
W poszukiwaniu 3.0
Tak jak po pierwszym kryzysie swoje pozycje umocniły takie marki jak Amazon.com, eBay czy Yahoo!, tak i po upadku Web 2.0 do największych dołączyły nowe internetowe potęgi. Są wśród nich na pewno Facebook, Twitter, czy Flickr. Ich przyszli konkurencji będą jednak musieli zaproponować coś zupełnie nowego. Hasło Web 2.0 zużyło się na tyle, że obecnie bardziej odstrasza, niż przyciąga. I to zarówno zwykłych internautów, jak i firmy z walizkami pełnymi pieniędzy.