Lepsze jest wrogiem dobrego, a jeśli coś działa, to nie należy tego ruszać? Osoby odpowiedzialne za aktualizacje programów chyba nigdy nie słyszały tych ludowych mądrości.
Właśnie pobrałeś nowego Office’a i możesz czuć się dumnym posiadaczem najnowszej wersji pakietu. Wygląda ona identycznie jak poprzednia i zaczynasz odnosić wrażenie, że nieco przepłaciłeś wydając roczny budżet średniego województwa na aktualizację wszystkich pakietów biurowych w firmie, ale może zmiany czają się pod maską?
Odpowiedź na to pytanie niesie pierwszy e-mail od któregoś z zacofanych klientów: „proszę to zapisać w normalnym formacie”. Okazało się, że Office nie jest kompatybilny z samym sobą, a aktualizacja oprogramowania przyniosła tylko kłopoty i dodatkowe koszty.
Wcale nie dotyczy to tylko Microsoftu. Przez ostatnie dwa lata moje Ubuntu nie sprawiało najmniejszego problemu. Aż do październikowej aktualizacji systemu. Po niej okazało się, że w głośnikach zamiast Björk słyszę R2-D2, a rozdzielczość za nic nie chce się zmienić z przedpotopowego 800 x 600 na jakąś cywilizowaną wartość. Piksele wielkości płyt chodnikowych nie wyglądają najlepiej, a producent karty graficznej nie dostarczył jeszcze sterowników do zaktualizowanego jądra, więc musiałem wybrać się do sklepu po nowy sprzęt. To wszystko dlatego, że korzystam z niszowego ATI, a kto by pomyślał, żeby przed wydaniem sprawdzić tak rzadko używany układ?
Na szczęście zanim doszedłem do sklepu premierę miały już cztery generacje kart graficznych, więc włożyłem do koszyka jedną z nich. Jakoś godzę się z tym, że tuż po zakupie, w czasie pakowania nowej karty do siatki, straciła ona pięćdziesiąt procent wartości. W tym samym czasie tylnymi drzwiami do sklepu wjechał nowy model, który zastąpi kupiony przeze mnie zabytek.
Po powrocie do domu czeka na mnie około czterech milionów e-maili z informacjami o zmianach w projektach wynikłych z nagłego rozwoju techniki. Między nimi rzuca się w oczy informacja od dostawcy sieci, że w ramach promocji sześciokrotnie podwyższył mi przepustowość łącza. Wspaniale, będę mógł jeszcze szybciej ściągnąć wszystkie aktualizacje, które pojawiły się w czasie, kiedy czytałem ten e-mail.
Badania pokazują, że 60% przepustowości sieci jest wykorzystywana przez YouTube, a 30% ruch P2P. To bzdura. Obciążenia sieci wynika z ciągłego pobierania aktualizacji. No, chyba, że producenci oprogramowania poszli w ślady Ubuntu i udostępniają poprawki na torrentach. A może jakaś nowa technologia wykorzystuje do tego YouTube?
Okienko informujące o tym, że zaktualizowana przeglądarka wymaga restartu, a Windows wyłączy się automatycznie za 59 minut i 17 sekund może irytować, ale spowoduje co najwyżej przerwę w pracy. O ile system wstanie.
Dużo gorsze są „aktualizacje” wykonywanych projektów. „Tam jednak nie będzie reklamy i trzeba wstawić coś innego”, „trzeba to troszkę poprzestawiać, w załączniku lista” – wszyscy to znają. Jeśli w ogóle uda się otworzyć załącznik w tym nowym formacie to okaże się, że drobne zmiany oznaczają kolejny miesiąc na przystosowywaniu strony do IE6.
Tylko jak to możliwe, że mający około dwustu lat IE6 nie został jeszcze zaktualizowany?