Gdy pierwsze Devil May Cry praktycznie przeorało definicję hack’n’slasha, a God of War dołożył do tego filmową narrację i spektakl, Ninja Gaiden wyszlifował czystą mechanikę: bezlitosny poziom trudności i precyzję ostrza, które tnie włos w locie.
Nie mogę uwierzyć, że dosłownie kilka dni przed pisaniem tej recenzji zmarł ojciec odrodzenia serii, Tomonobu Itagaki. Jego dorobek nie liczył setek tytułów, ale wpływ na branżę był gigantyczny.
Pierwsze przygody Ryu Hayabusy, legendarnego super-ninja, zadebiutowały na NES-ie pod koniec lat 80. Bezpośrednie starcie ze złem w czystej, arcade’owej formie było wtedy świeże, a firmowy poziom trudności przeniósł się przez dekady aż do współczesnych odsłon.
Przejdźmy jednak do rzeczy, czyli do nowożytnego renesansu, za który bezpośrednio odpowiada Itagaki. Współczesna, pierwsza część z 2004 roku, doczekała się wydań Black/Definitive i Sigma – co potrafi zdezorientować świeżych graczy. Pierwsze dwie pozycje chwalono szeroko, trójka natomiast nie odzyskała fanów nawet w wersji Razor’s Edge.
Ninja Gaiden 4 wyciąga wnioski i – rzekłbym – odcina niemal wszystkie zarzuty wobec mniej lubianych odsłon. Charakterystyczna brutalność z wyzbywaniem wrogów kolejnych kończyn wraca od pierwszych minut. Egzekucje leją się gęściej niż czerwone filtry w filmach Tarantino, a przy ilości krwi nawet Blade zrobiłby się głodny. Jeśli chodzi o „przesadę”, z której słynęła seria (i za którą była kochana), tutaj dostajemy jej w odpowiedniej ilości.
Jest też surowy poziom wyzwania. Na średnim poziomie giniesz jak świeżak, a odblokowywany po przejściu gry najwyższy potrafi uczyć cierpliwości aż do emerytury. Jednocześnie to… najłatwiejsza odsłona – jeśli tego chcesz. Najniższy próg, potocznie zwany hero mode, wcześniej dawał słabszych wrogów i automatyczny blok na skraju śmierci. Teraz to jeszcze mocniej podkręcono.





Co więcej, można włączyć stałe auto-blokowanie i auto-uniki. Efekt? Grę da się przejść niemal jedną ręką. Odbiera to 99% wyzwania, ale zostawia sporą dawkę satysfakcji – czujesz się jak prawdziwy nadczłowiek-ninja. Jeśli interesuje cię głównie fabuła, krew i nie masz zbyt wiele czasu, w takim trybie zamkniesz całość nawet w około 10 godzin.
Fabuła nie klei się bezpośrednio z poprzednimi częściami, ale sugeruje, że mierzymy się ze starym przeciwnikiem. To rodzaj wszytej nostalgii – zresztą cykl zawsze tak działał: stałe motywy, Ryu w centrum, odwieczna walka ze złem, a każdy odcinek opowiada własną historię.
To nie gra dla cierpliwych, tylko dla tych, którzy potrafią umierać z gracją
Skoro o bohaterach mowa – tym razem główną rolę przejmuje nowy ninja. I to całkiem dobry ruch – ułatwi wejście nowemu pokoleniu. Ryu nie znika z kadru, więc bez dramatu – daję temu castingowi zielone światło.
Grafika? Solidna. Szczerze – od paru lat mało która gra wygląda źle-źle. Narzekamy, bo przywykliśmy do luksusu, a graficzny progres spowolnił. Realnie rzecz biorąc, duże tytuły z definicji są dziś „ładne”. Ninja Gaiden 4 nie jest wyjątkiem, choć to jedna z mniej urodziwych produkcji w swoim segmencie – nie na tym tu stoi show.
Tam, gdzie brakuje czystych fajerwerków, gra nadrabia stylem. Dystopijne Tokio, nieustanny deszcz, złowroga atmosfera, szybkie zmiany scenerii – to znak rozpoznawczy tej odsłony. Gdybym miał porównać wrażenia, powiedziałbym: Sonic Frontiers i reboot DMC jako baza tempa, z przyprawą Jujutsu Kaisen w estetyce. I to komplement.




Czas na łyżkę dziegciu. Gra jest tak intensywna, że zapominasz mrugać, a wtedy NPC-e kochają akurat zacząć gadać. Jeśli grasz z japońskim dubbingiem i czytasz napisy podczas siekania demonów – powodzenia. W hero mode oczywiście da się wszystko, ale to jednak kiepskie timingi.
Są też przeskoki między lokacjami w stylu „riftów” z Ratchet & Clank: Rift Apart. Zaskakująco przyjemne – szkoda tylko, że loading potrafi trwać o dobre pięć sekund za długo. Rozpieszcza nas generacja SSD i nie rozumiem, czemu tutaj nie dopięto tego ładniej.
Poziomy mają świetny styl, ale cierpią na powtórki: znane korytarze, podobne areny. Jeśli jesteś tu „tylko po rąbankę” – spoko. Jeśli oczekujesz większej różnorodności, to jedna z wyraźniejszych wad.
Podobnie z opowieścią: ma mocne momenty, ale gameplay ją po prostu zjada. Gra się wybitnie, ale narracja ginie pod ciężarem mechaniki, mimo pokaźnej liczby przerywników.
A jednak: to Ninja Gaiden. I to – ośmielę się powiedzieć – jedna z najlepszych odsłon. Najtwardszym wyznawcom spodoba się w różnym stopniu, bo to za dużo zmiennych, by wyrokować. Jako „umiarkowany wyjadacz” widzę tu duży potencjał i wysoki poziom rzemiosła.
W końcu od tego są fani, by marudzić, a od tego deweloperzy, by słuchać. A jeśli Ninja Gaiden w czymś się specjalizuje, to w wydaniach poprawionych, które szlifują grę pod oczekiwania społeczności. Jakikolwiek będzie odbiór „czwórki”, wierzę, że doczeka się świetnej „wersji 1.5”.
Werdykt
NASZYM ZDANIEM
Styl, tempo i ostrze są na miejscu – Ninja Gaiden 4 to deszczowa rzeźnia, w której katana błyszczy jaśniej niż fabuła, a powtarzalność i loadingi nie zdołały mi zepsuć frajdy.
Plusy
Technicznie najbardziej dopracowana część serii. Krew po kolana i brutalne egzekucje. Kapitalny, dystopijny design świata i postaci. Responsywność jak brzytwa.
Minusy
Powtarzające się lokacje i aranżacje starć. Dłuższe loadingi niż by się chciało. Narracja traci impet pod naporem akcji.



 
			
 
                                
                              
		 
		 
		