Gdy coś nam się w życiu podoba – chcemy tego więcej. Kiedy obiekt naszego pożądania jest już na wyciągnięcie ręki -; sięgamy po niego z wypiekami na policzkach. Jednak 14 lat oczekiwania potrafi skutecznie ostudzić emocje. To dobrze, bo rozczarowanie okazuje się mniej bolesne.
Już pierwsze wrażenie po uruchomieniu gry nie nastraja pozytywnie. Gra domyślnie ustawiona jest na najwyższe detale. Jeżeli nie dysponujemy sprzętem o wysokich parametrach, zamiast cieszyć się z intro, musimy je pominąć i zmienić ustawienia grafiki. Podczas dokonywania zmiany kolejna wpadka. Nie wiem czy to tylko chwyt marketingowy, czy efekt kiepskiej optymalizacji gry (w co wątpię), ale wymagania podane przez producenta są mocno przekłamane. Sprzęt na którym testowałem grę spełnia zalecane wymagania, jednak aby móc cieszyć się płynną rozgrywką musiałem wszystkie ustawienia (wliczając w to rozdzielczość) zmienić na najniższe z możliwych. Strach pomyśleć co działo się u osób, które zakupiły grę mając sprzęt spełniający minimalne wymagania…
Samo intro nie powala na kolana. Możemy w nim obejrzeć skróconą wersję poprzedniej części, w niezbyt przyjemnej oprawie. Jeśli była to wariacja artystyczna – następnym razem poszukałbym innego „wizjonera”. Jeśli z kolei był to efekt pracy w pośpiechu – trudno oczekiwać czegoś więcej. W tym momencie należy zrobić pauzę i wszystkich uspokoić – teraz będzie już tylko lepiej.
Nowy Książe zaczyna się w momencie, w którym zakończył się jego poprzednik. W ramach rozgrzewki przyjdzie nam odegranie pamiętnej sceny na stadionie, walcząc z finałowym bossem. Twórcy chcieli wzorować się chyba na słynnych słowach Hitchcock’a – zaczynając od trzęsienia ziemi, a następnie potęgując napięcie. O ile „trzęsienie ziemi” można uznać za udane, o tyle gorzej wyszło potęgowanie napięcia. Aby nie zdradzać za wiele ograniczę się do streszczenia. Obcy ponownie atakują Ziemię. Może nie byłaby to dostateczna prowokacja do reakcji Księcia, jednak agresorzy popełnili strategiczny błąd. Porwali jego urocze bliźniaczki…
Tutaj możemy zaznaczyć najmocniejszy punkt całej produkcji – humor. Można mu zarzucać, że jest trywialny, rynsztokowy, chodnikowy czy wręcz gimnazjalny. Jednak jest to humor w 100% „diukowy„, co w dzisiejszych czasach wszechobecnej poprawności politycznej jest doskonałą odskocznią. Zresztą możemy się o tym przekonać zaraz po rozpoczęciu gry – naszym pierwszym zadaniem jest skorzystanie z pisuaru przed którym stoimy. W trakcie gry mamy do czynienia z całą masę dowcipów koszarowych, roznegliżowanych dam i całkiem sporą liczbą „Easter Eggów”.
Kolejnym dużym plusem jest interaktywne środowisko. Możemy rzucać w przeciwników beczkami, statuetkami, hantlami, a nawet… szczurami. Nie ma co liczyć na ukrywanie się za przeszkodami – osłonią nas co najwyżej przed pierwszym wystrzałem z broni. Jest też sporo „dekoracji”, stanowiących potencjalne ładunki wybuchowe. Jednak nie ma co popadać w hurra-optymizm. Nie każdą napotkaną rzecz można wykorzystać. W hotelu np. nie można wskoczyć na stolik sięgający nam do kostek. To trochę smutne, że człowiek „z jajami ze stali” nie potrafi pokonać takiej przeszkody.
W trakcie gry dysponujemy całkiem pokaźnym arsenałem broni, w większości znanej z poprzedniej części. Możemy więc ubijać pozaziemskie szkaradztwo przy użyciu m.in. shotgun’a, karabinu czy RPG, do dyspozycji mamy „lootowane” bronie kosmitów. Możemy stosować również wcześniej wspomniane przedmioty z otoczenia. Jednak prawdziwym rarytasem jest walka wręcz po sterydach i piwie. Wtedy załącza się znany większości Polaków z życia codziennego tryb nieśmiertelności. Przez kilka chwil gołymi pięściami jesteśmy w stanie ubijać kolejnych obcych strzelających do nas czym tylko się da.
Mieszane uczucia pozostawia przestrzeń w grze. Ponieważ jesteśmy prowadzeni za rączkę jedyną słuszną ścieżką, nie sposób mówić o otwartej przestrzeni. Trzeba mieć jednak na uwadze to, że ciężko stworzyć wielkie hale do prowadzenia walk, gdy z samego założenia przychodzi nam walczyć wewnątrz budynków (tak jest przez większą część gry). To co otrzymujemy trzeba uznać za wystarczające – zazwyczaj jest gdzie uciec lub odskoczyć.
Przeciwnicy nie mają okazji do zabłyśnięcia „inteligencją”. Są w ciągłym ruchu i walą do nas czym tylko mogą. Nie umniejsza to jednak samej grze. Ciekawostką są tutaj dobrze znani z poprzedniej części „pig cop’si” – używają różnego rodzaju broni, a kiedy już wystrzelają z niej całą amunicję, pędzą na nas jako żądne krwi berserki. Nieuzbrojone stanowią większe zagrożenie, zwłaszcza gdy ruszą w większej grupie. Dodatkowo robią piorunujące wrażenie – wyobraźcie sobie pędzące na was stado Pudzianów z ryjem dzika zamiast twarzy. Mankamentem prowadzenia walki są starcia z bossami. Każda prowadzona jest według schematu, w którym w najlepszym przypadku biegamy i strzelamy z rakiet. Sytuację nieco ratuje fakt, iż większość bossów trzeba dobić ręcznie. Jeśli tego nie zrobimy – „ożyją” odzyskując swój pasek zdrowia.
Duke Nukem Forever nie jest FPSem czystej krwi. Mamy tu mnóstwo elementów zręcznościówki, troszkę wyzwań logicznych, okazjonalnie możemy pobawić się we wbudowane gry typu „Arcade”. Jest też jazda samochodem, podnoszenie ciężarów i śrubowanie ilości uderzeń spacji na minutę. Jednak w żadnej z powyższych kategorii DNF nie stanowi szczególnego wyzwania dla umysłu.
Na koniec słów kilka o trybie Multiplayer. Nie znajdziemy tutaj nic nowego. Słaba grafika, rozwiązania żywcem przeniesione z Quake’a (tyle że grywalność o klasę niższa). Twórcy postanowili wykorzystać sprawdzone rozwiązania, dostosowując je do „diukowych” klimatów. O ile każdy mecz drażni tym, że po planszy lata 8 Duke’ów (choć image każdego można zostać zmodyfikowany), to są też dwa wielkie plusy. Pierwszym jest tryb „Capture the Babe”, w którym zamiast flag kradniemy drużynie przeciwnika jedną z bliźniaczek. A warto dodać, że bliźniaczki wcale nie pozostają bierne w naszych ramionach. Drugim plusem jest nasz apartament, w którym zdobywając kolejne poziomy doświadczenia, odblokowujemy różnego rodzaju „wyposażenie” domu. Simsy? Nawet jeśli, to w zdecydowanie bardziej hard core’owym wydaniu.
Czas oczekiwania na ukazanie się gry oraz szum i ilość mitów towarzyszących pracom i premierze spowodował, że gra nie jest przyjmowana szczególnie dobrze. Po prostu nie sprostała wygórowanym oczekiwaniom. A szkoda, bo gdyby wychodziła jako skromna nowość, podejrzewam że sporo osób wypowiadało by się o Duke Nukem Forever jako o grze z potencjałem. Ponieważ zapowiedziane są już prace nad kolejnymi częściami, wierzę że będzie lepiej. Bo nieprawdą jest twierdzenie, że Księcia dopadł kryzys wieku średniego. Co najwyżej solidna zadyszka.