W literaturze, kinematografii, muzyce, a nawet polityce występuje zjawisko powrotów do idei znanych z przeszłości. W grach komputerowych stanowiących najmłodsze z mediów, jest to zjawisko mimo wszystko dość nowe. Nostalgia za retrografiką, rozgrywką, która była prymitywna, ale wciągająca, doprowadziły do powstania wielu już tytułów, które oddawały ten klimat w proporcjach 1:1 lub go udoskonalały. Mothmen 1966 należy do pierwszej z tych kategorii gier i jest wizualną nowelą z okultystycznym tematem w tle.
Chorus Worldwide, wydawca tytułu, pomimo dość szerokiego portfolio, w świadomości graczy do tej pory zapisał się chyba tylko dość solidnym Coffee Talk. Mothmen 1966 nie zmieni znacząco tego obrazu, choć fanom horrorów w nieco alternatywnym wydaniu przysporzy nieco frajdy.
Gdy pomyśli się o tym, jak wygląda pełen wodotrysków, wydany niedawno The Quarry, można sobie najdobitniej uświadomić, jak długą drogę przeszliśmy w dziedzinie rozwoju gier komputerowych. Jednak tak jak nigdy nie zrezygnowaliśmy z czytania książek, tak pikselowy horror na pewno znajdzie swoich miłośników. Na ten fakt składają się np. bardzo fajne postaci. Już na początku rozgrywki poznajemy Holta — siwowłosego pracownika stacji benzynowej, którego maniera wprowadzała do historii odpowiednią ilość luzu. Nawet nie spostrzegłem się, kiedy ciemną nocą na dobre wciągnął mnie posępny nastrój, stworzony przez ograniczoną liczbę kolorów i dźwięki niczym z ZX Spectrum.
Powieść wizualna czerpiąca inspiracje ze starych książek i magazynów o tematyce science fiction, nie jest tradycyjną narracją, a bardziej dłuższym spojrzeniem na dziwną noc w lesie opowiedzianą przez trzy grywalne postaci. Poza wspomnianym Holtem są to Victoria i Lee. Trochę w stylu grindhouse’owych filmów czy naszego rodzimego „Detektywa”, autorzy szybko dochodzą do sedna przedstawianej historii, nastrój ustalając mocnymi momentami i tematycznymi skrótami. W ich ramach nie zabrakło płomiennego wątku miłosnego czy złowieszczego spotkania z dzikimi zwierzętami. W sercu wydarzeń mamy do czynienia z historycznym, amerykańskim deszczem meteorów z 1966 roku, którego obfitość liczyła 140 000.
Oprócz okazjonalnego użycia subtelnej animacji, autorzy budują atmosferę gry pomysłowością i tym, ile niuansów da się wydobyć w ramach technicznych ograniczeń wybranej przez siebie estetyki. 8-bitowe udźwiękowienie potrafi przecież równie dobrze ukazać grozę, co złożone aranże Akiry Yamaoki. W przygodówce tekstowej wszystkie decyzje, włącznie z tymi w ramach walk, prowadzone są za pomocą wyboru jednego z opisów działań. Główna narracja przeplatana jest mini-grami, które są miłym urozmaiceniem (zwłaszcza świetny wariant pasjansa), ale w większości przypomina bardziej interaktywny samouczek czy preludium do późniejszych zagadek, które nigdy nie nadchodzą. Buduje to dość sprzeczne uczucia. Przerwy w tradycyjnym opowiadaniu historii są zasadne, ale przekaz traci wtedy na intensywności.
Fani rozbudowanych, wielowątkowych historii będą rozczarowani, bo Mothmen 1966 to gra na jakieś maksymalnie 2,5 godziny. Inna sprawa, że nawet w tak krótkim czasie zdarzają się fragmenty gorsze, albo po prostu dziwaczne w negatywnym znaczeniu. Zamiarem było prawdopodobnie osiągnięcie w nich skutecznej parodii, a wychodzi z tego momentami niezgrabna karykatura.
Mimo to, produkcja pozostaje wysublimowanym eksperymentem, intrygującą rozrywką narracyjną i pełnym miłości hołdem dla kryptozoologii i starej grafiki komputerowej. Choć to pulp fiction nie jest Pulp Fiction, to z przyjemnością zagłębiłem się w jej ponurą legendę.
Werdykt
NASZYM ZDANIEM
Szybka i intensywna gra na jeden wieczór dla miłośników horroru i stylistyki retro.
Plusy
Nastrojowa wizualizacja. Intrygujące motywy.
Minusy
Głównie ograniczenia gatunkowe.