Na powrót serii Koei Tecmo trzeba było czekać aż 11 lat. W Ragebound ninja wykonują salto wstecz – dosłownie i w przenośni – wracając do dwuwymiarowego side-scrollera, by stawić czoła demonicznej przyszłości. Czy sojusz z odwiecznym wrogiem to oznaka lenistwa ze strony klanu Ryu Hayabusy?
Nowa odsłona serii została powierzona utalentowanemu zespołowi The Game Kitchen, znanemu głównie z mrocznego Blasphemous. W Ninja Gaiden: Ragebound studio porzuca metroidvanię na rzecz czystej, intensywnej akcji 2D z elementami platformowymi. Co więcej – nie wcielamy się w Ryu, lecz w zupełnie nową postać: Kenjiego Mozu.
Ostatnia próba odsunięcia Ryu na bok – nieszczęsne Yaiba: Ninja Gaiden Z – zakończyła się katastrofą. Na szczęście Kenji to zupełnie inna historia. Gdy na jego wioskę spada piekielne zagrożenie, musi sprzymierzyć się z Kumori – zabójczynią z wrogiego klanu Czarnej Pajęczyny. We dwoje łatwiej nieść brzemię losu całej ludzkości… prawda?
W przeciwieństwie do poprzednich części, gdzie przełączaliśmy się między postaciami zgodnie z wolą gry, tutaj Kumori zamieszkuje ciało Kenjiego po osobliwym rytuale. Efekt? Kenji zyskuje dostęp do jej umiejętności – może rzucać kunai, korzystać z broni inspirowanej pajęczym arsenałem (kama, chakram, granaty, tarcze) czy odpalać potężne jutsu – zarówno ofensywne, jak i leczące.
Kumori pozwala też wchodzić w niematerialny świat, by np. przejść przez zamknięte drzwi lub dotrzeć do niedostępnych miejsc. Niestety, to rozwiązanie – mimo potencjału – wypada dość powierzchownie. Zmienia się tylko kilka platform, pojawiają się przeciwnicy. Pomysł ciekawy, wykonanie przeciętne.





W duchu klasycznych części, Ragebound oferuje dynamiczną rozgrywkę, w której bohater ma do dyspozycji szeroki wachlarz ruchów: salta, uniki, wspinaczki, odbicia od ścian, zwisy, ataki mieczem. Lista jest długa. Gra nagradza zręcznych graczy, ale karze za bezmyślne działania. Choć hitboxy są łaskawe, źle wykonana akcja szybko kosztuje życie.
Brak podwójnego skoku i dashu w powietrzu może zdziwić graczy przyzwyczajonych do nowoczesnych platformówek, ale Ragebound stawia na precyzję. Można np. wykonać dodatkowy skok po trafieniu przeciwnika „gilotyną”, ale wymaga to wyczucia. Fani Cuphead lub Bo: Path of the Teal Lotus będą wiedzieli, o co chodzi. Każdy wróg ma własny styl walki i wymaga innej taktyki – klasyka Ninja Gaiden.
Jak wypada Ragebound? Jest… zaskakująco przystępna.
Jedną z nowości w gameplayu jest system hiperładunku. W 3D Ninja Gaiden gracz absorbował orby, by wywołać potężne ataki. Tutaj – mechanika została przemyślana na nowo. Niektórzy wrogowie świecą na czerwono (Kumori) lub niebiesko (Kenji) – atakując ich odpowiednią postacią, aktywujemy tryb hiperładunku.
Wtedy kolejny atak zawsze zadaje śmiertelny cios – niekoniecznie bossowi, ale nawet opancerzony wróg dostaje solidnie w kość. Można też aktywować hiperładunek samemu, kosztem punktów życia – ryzyko rośnie zwłaszcza w trudnym trybie, odblokowywanym po przejściu gry.




Wizualnie Ragebound czerpie pełnymi garściami z klasyki – estetyka pixel art przywołuje czasy oryginalnych Ninja Gaiden/Shadow Warriors z lat 1988-1992. To stuprocentowo oldschoolowy trip – z kolorowymi pikselami, świetnymi animacjami, liniowymi poziomami, energiczną muzyką i stylem „łatwo zagrać, trudno opanować”. I to zarówno zaleta, jak i wada. Choć można kupować talizmany, nowe bronie czy czary, personalizacja jest ograniczona. Chciałbym więcej broni, bardziej zbalansowane zaklęcia i mniej powtarzalnych etapów. Zwłaszcza że całość trwa około 7 godzin.
Seria Ninja Gaiden zawsze słynęła z trudności – od lat 80. aż po 2008. A jak wypada Ragebound? Jest… zaskakująco przystępna. Nie znaczy to, że gra jest banalna – bossowie dają w kość – ale wiele elementów ułatwia życie. Śmierć nie wiąże się z wielką karą – wracamy do checkpointu bez strat. Istnieje wiele pasywnych mocy (jak „krwawa furia” przywracająca zdrowie po serii zabójstw), są pajęcze tarcze, leczące jutsu, ale niektóre umiejętności wypadają mało użytecznie.
Ciekawostką jest to, że walutą są znajdźki z poziomów, nie combo-punkty. Eksploracja jest więc nagradzana bardziej niż walka – trochę wbrew duchowi serii.
Ale spokojnie – dla masochistów też coś się znajdzie. Talizmany mogą wprowadzać negatywne efekty (np. restart całego poziomu po śmierci), ale w zamian pozwalają zdobyć wyższe rangi. Są też trudniejsze „operacje specjalne” i dodatkowe wyzwania w każdym poziomie. Czyli coś dla hardkorów, ale bez odstraszania nowicjuszy – sprytne!
Werdykt
NASZYM ZDANIEM
Choć sama marka potrafi onieśmielać, Ragebound skrywa w sobie tyle talizmanów, że każdy znajdzie tu coś dla siebie – od początkującego Genina po niepokonanego Jônina.
Plusy
Zręcznościowy, techniczny i angażujący gameplay. Różnorodni przeciwnicy i świetni bossowie. Spójna, stylowa oprawa graficzna. Dobry balans między przystępnością a wyzwaniem.
Minusy
Niewystarczająco kreatywny level design. Mało broni, niektóre moce są bezużyteczne. Sekcje z Kumori w świecie niematerialnym – zmarnowany potencjał.